W tym roku mija 65 lat od przeprowadzenia na terenach Polski południowo – wschodniej akcji wysiedleńczej pod kryptonimem „Wisła”. W jej wyniku z tych terenów przesiedlono około 140 tysięcy osób na tereny ziem odzyskanych po II wojnie światowej. Byli to Ukraińcy zamieszkali w Polsce od lat, ale i część małżeństw mieszanych.
Motywy tej akcji polityczno – wojskowej, bo przeprowadzonej na polecenie Biura Politycznego KC PPR, trwającej od kwietnia do końca lipca 1947 roku, są różnie oceniane przez polityków czy historyków, w tym jako odwet za zabójstwo gen. Karola Świerczewskiego, a przede wszystkim skierowane na likwidację band UPA i OUN i ich ukraińskiego zaplecza. Istniała też potrzeba zasiedlenia wyludnionych terenów na północy i zachodzie kraju po zakończeniu działań wojennych.
- Na tym tle – mam do Pana kilka pytań, bo wiem, że Pański rodowód wywodzi się z południowego Podlasia, które akcją „W” było też dotknięte. Czy pamięta Pan tę akcję?
- Oczywiście. Mało, że pamiętam, to byłem jej bezpośrednim, naocznym świadkiem, jako przesiedleniec z małej i cichej wsi nadbużańskiej Żelewsze, gdzie o „bandach” UPA tylko słyszano. Ale że mieszkańcami jej była ludność ukraińska, więc w ramach akcji potraktowano ją również jako domniemane siedlisko ew. zagrożenia i nie było „zlituj się, Boże!”. Kazali zwinąć się bez gadania w ciągu dwóch godzin i na stację do Chotyłowa…
- Może trochę więcej o tym, jak to wyglądało?
- Pięknego, lipcowego poranka, jak grom z jasnego nieba, pojawiła się kilkuosobowa grupka w mundurach wojskowych, z szefem „po cywilu”, z listą do wysiedlenia w ręku i obchodząc chata po chacie, odczytując nazwiska, kazała się pakować, zezwalając na zabranie tylko najbardziej niezbędnych rzeczy, żeby zmieściły się razem z osobami na jednej furmance.
Konsternacja i popłoch był ogromny, połączony z płaczem osób starszych i dzieci. Można było dodatkowo wziąć jedną krowę i konia, które popędzono stadnie na dworzec kolejowy, odległy o 25 km od wsi, gdzie ładowano do zdezolowanych wagonów towarowych, wraz z ludźmi w takichże samych wagonach.
Po załadunku, parowóz zagwizdał i rozpoczęła się kilkudniowa podróż w nieznane… Nie powiedziano bowiem dokąd nas wiozą. Już po minięciu Warszawy, zaczęto przebąkiwać, że jedziemy na Prusy Wschodnie, czyli na teren Warmii i Mazur.
- Jakie były Pańskie wrażenia po zetknięciu się z nowym nieznanym miejscem pobytu?
- Wylądowaliśmy najpierw na dworcu kolejowym w Bartoszycach, a potem przetransportowano nas ciężarówką, do odległego o 18 km majątku folwarcznego w Bejdytach, który potem stał się Państwowym Gospodarstwem Rolnym. Dla mnie był to zupełnie inny świat, bo i domy murowane z czerwonej cegły, i dachy pokryte nie słomą, a dachówką, i drogi brukowane, żwirowane, a ta z Bartoszyc do Kętrzyna, asfaltowana, i to w dobrym stanie.
Przyroda też inna, bo ziemia nie piaszczysta, a gliniasta, park liściasty, jezioro z kanałem odpływowym, i bezkres wysokotrawiastych łąk i pastwisk. Wskazano dom, w którym mamy mieszkać, bez ram okiennych i szyb, bez światła i wody, podłogi z dech nieoheblowanych. W nocy dodatkowa atrakcja – zatrzęsienie szczurów, biegających nam po nogach, jako że łóżek nie było, spaliśmy na podłodze. Nie było wyjścia, trzeba było wziąć się ostro do roboty, by doprowadzić do minimalnego stanu użytkowania. I to się po paru tygodniach udało.
- A jak z perspektywy czasu ocenia Pan to przesiedlenie?
- Nie chcę uogólniać, bo każdy może mieć i ma własne zdanie czy opinię, ale dla mnie osobiście było to otwarcie i oczu, i drogi w zupełnie inny świat. Potwierdziło się znane porzekadło, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Od tychże Bejdyt, przez Bartoszyce, dotarłem do stacji końcowej, czyli stałego miejsca zamieszkania i pracy w Warszawie. A z tytułu wykształcenia ekonomicznego, znajomości języków obcych i aktywności zawodowej, przebyłem prawie dwadzieścia lat trwającą drogę po innych krajach świata, od Moskwy i Casablanki począwszy, a na Paryżu i Kijowie kończąc.
A wszystko zaczęło się od akcji „W”, która dla jednych była „zmorą”, a dla innych początkiem nowego, innego życia. Sentyment i nostalgia za Nadbużem jednak pozostają…
Bo świat światem, a ziemia rodzinna najdroższa i najbliższa mojemu sercu.
- I na koniec jeszcze jedno pytanie – jak wyglądają dzisiejsze Pańskie relacje z przesiedleńcami w ramach akcji „W” i co oni o niej mówią?
- Zbyt wielu kontaktów takich nie mam, poza kręgiem bliższej i dalszej rodziny. Ale i tu dominuje już młode pokolenie. To oni są raczej zdani na moje relacje i opinie. Po prostu każdy żyje własnym życiem i teraźniejszością. A to zaciera nolens volens tego typu fakty z przeszłości, choć te zachowują swoje miejsce w historii.
Z redaktorem Mikołajem Oniszczukiem rozmawiał Jan Potyra