Kontynuujemy publikację fragmentów pamiętnika jednego z pierwszych redaktorów „Dziennika Kijowskiego” - gazety wydawanej w pierwszych latach ubiegłego stulecia – Wacława Tadeusza Dobrzyńskiego. Jego wnuk, Ian Cantwell, mieszkający obecnie w Anglii, zawitał niedawno do naszej redakcji i udostępnił nam ten niezwykły opis ówczesnych wydarzeń i atmosfery, w której prosperowało wówczas to pismo.
„Dziennik Kijowski” był dziełem „endecji”, a założycielem jego był znowuż jeden z „obszarników”, Włodzimierz hr. Grocholski.
Jako że był on przyjacielem naszej rodziny doskonale przypominam go sobie — z lat dziecięcych i młodzieńczych - Polak do szpiku kości. Piękna postać fizycznie. Tyle się słyszy o przystojnych Polakach, ale ten był naprawdę przystojny. Bardzo słuszny, o rysach w najlepszym typie polskim, sumiastym wąsie, z wieczną „maciejówką” na głowie, o manierach, dobroci i uczynności prawdziwego grand seigneur’a.
Posiadał piękny majątek Hryców na Wołyniu, w pow. staro-konstantynowskim. Pamiętam, jako młody chłopak byłem zaproszony tam na polowanie, głównie na zające i lisy, ale uprzedzono nas, że mogą być również dziki. W kniei, gdzie ich się spodziewano, ustawiono nas tyłem do płotu z żerdzi, jako ewentualny schron przed rannym dzikiem. Stanowisko miałem doskonałe i kiedy już położyłem sporo szaraków, raptem wypadło na mnie stado dzików.
Nigdy jeszcze nie widziałem ich w takiej ilości, tak zbitej masy zwierza, walącego na przełaj w śnieżnej kurzawie. Toteż, zapomniawszy o przestrogach i płocie z żerdzi, upatrzyłem tęgiego warchlaka, który się nieco od stada odbił i łupnąłem do niego kulą z lewej lufy. Warchlak tknął ryjem w ziemię, przeszedł kilka kroków i padł, ale w tejże chwili rozległ się jeszcze jeden strzał. Oprzytomniawszy ujrzałem, że dziki posuwają się z tyłu ode mnie, wzdłuż płotu, i że sąsiedzi moi z prawej i lewej ręki przyglądają się widowisku z wysokości górnej żerdzi. Już miałem otrąbić swoje zwycięstwo, gdy jeden u moich sąsiadów kategorycznie oświadczył, że on to, a nie kto inny dzika zastrzelił.
Jako najmłodszy z myśliwych nie miałem odwagi zaoponować, a ponieważ miał to być pierwszy dzik mego sąsiada, twarz wymazano mu tak suto posoką, iż naprawdę rad się poczułem, że ten zaszczyt ominął mnie. Przy obiedzie jednak, kiedy pito zdrowie tego z gości, który położył największą ilość zwierzyny, a następnie tego, który ubił największą sztukę, nasz gospodarz oświadczył, że cały incydent widział, że dzika niewątpliwie zastrzeliłem ja i wzniósł moje zdrowie. Tak, więc zaszczyt ostatecznie miałem, ale bez posoki.
Ale nawet piękny Hryców nie mógł podołać iście wielkopańskim gestom jego właściciela. Po kilku latach, oddanych „Dziennikowi Kijowskiemu” w charakterze redaktora odpowiedzialnego, Włodzimierz Grocholski ujrzał się zmuszonym stanowisko to opuścić, majątek sprzedać i wyjechać, za granicę. Zmarł ze zmartwienia i tęsknoty gdzieś w Niemczech, na kilka tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej.
Natomiast moje koneksje z „Dziennikiem” powstały w sposób następujący: jednocześnie ze studiami na uniwersytecie studiowałem muzykę w Kijowskiej Szkole Muzycznej i kończyłem wówczas ostatni rok teorii kompozycji. Inny znowuż z przyjaciół naszej rodziny Wilhelm Kulikowski, jeden z współredaktorów „Dziennika” spotkawszy mnie na jednym ze słynnych kijowskich koncertów symfonicznych, powiedział mi: „Musisz napisać recenzję o tym koncercie dla „Dziennika”. Przyniesiesz mi ją jutro wieczorem do Redakcji”.
Jak dziś pamiętam program koncertu - kompozycje Schumanna „Symfonja Reńska”, „Manfred” i in. Całą noc i dzień następny przepracowałem w przekonaniu, że czas tracę nadaremnie. Trudno mi było uwierzyć oczom, kiedy nazajutrz ujrzałem swój artykuł zamieszczony bez żadnych skrótów czy poprawek - na poczesnym miejscu „Dziennika”, czyli w odcinku na drugiej stronie.
Po ustąpieniu Grocholskiego odpowiedzialne redaktorstwo przeszło na dwóch szeroko znanych na Ukrainie Polaków, Tomasza Michałowskiego i Antoniego Czerwińskiego, również „obszarników” i to bardzo znacznych. Redaktorem Naczelnym był Joachim Bartoszewicz, późniejszy Senator Rzplitej (z czasem konsul generalny RP w Berlinie), Sekretarzem - Stanisław Zieliński, późniejszy wice-dyrektor Departamentu Administracyjnego w MSZ. Za krótkich rządów Dmowskiego i Mariana Seydy karjerę w Ministerstwie zakończył jako jedna z ofiar „czystek pułkownikowskich". Człowiek ten odbył ewolucję narodową ze sfer biegunowo przeciwnych tym, z jakich odbył je taki Adam Rzewuski: w latach uniwersyteckich Zieliński ulegał wpływom socjalizmu rosyjskiego, od czasu jednak, kiedy do Narodowej Demokracji przystąpił, pozostał jej wiernym poprzez wszystkie sukcesy i klęski.
Rolę fermentu w tym Olimpie Dziennikowym odgrywał Edward Paszkowski, adwokat, który praktykę zaniechał dla literatury i dziennikarstwa. Był autorem kilku powieści, z których przypominam sobie „Podniebie”. W „Dzienniku” zamieszczał artykuły wstępne oraz, głównie, „Małe Feljetony, które podpisywał jako „Czarny Jegomość”. Był dziwną mieszaniną istotnie czarnego pesymizmu i tendencji do beztroskiego życia w atmosferze bohemy dziennikarskiej. Kiedy wpadał w pasję, co mu się nieraz zdarzało, krzyczał: „Ja pana ‘zchlaszczę’ w Małym Feljetonie!".
Wszyscy bardzo lubiliśmy Paszkowskiego, a my, czyli młodsza brać redakcyjna, przezwaliśmy go „Chutuchtą”. Pod tą też nazwą przeszedł on do annałów dziennikarstwa kresowego i tamtejszej Polonii. Zakończył Paszkowski zawód pisarski już w Polsce, jako członek Redakcji Krakowskiego „Czasu”, a ostatnim wyrazem łączącej nas pomimo różnicy wieku przyjaźni była śliczna recenzja, którą napisał on o mojej książce „Egipt Współczesny” w r. 1828.
Z młodszej generacji, przed którą „Dziennik” otworzył szerokie możliwości, najzdolniejszym był niewątpliwie Zygmunt Mosiewicz. Wkrótce po ukończeniu studjów uniwersyteckich wydał on zbiór swoich poezji, o którym Eli w „Tygodniku Ilustrowanym” napisał entuzjastyczną ocenę, zatytułowaną: „Ave, Poeta!”. Młodzieniec o olbrzymim intelekcie i talencie, z przebłyskami geniuszu, trafił on jednak bardzo młodo pod wpływ hulaszczo-rozwiązłej paczki, stracił pozostawiony mu przez rodziców wcale pokaźny grosz a, będąc niespokojnego ducha, nigdzie miejsca zagrzać nie potrafił. Po świetnych prymicjach na łamach „Dziennika” przeniósł się on do, redagowanej przez adwokata Ignacego Łychowskiego, efemerydy pt. „Kresy", która miała być odpowiednikiem do wydawanego przez Erazma Piltza w Petersburgu „Kraju”. Stamtąd przerzucił się do wydawanej przez Ks. Prałata K. Stawińskiego (proboszcza parafii św. Aleksandra w Kijowie) prasy klerykalnej „Głos Katolicki” i „Lud Boży”. Z rękopisu znałem jego pisany aleksandrynami dramat „Maria Walewska”.
Po za tym przybłąkał się do nas Leon Radziejowski, który, tak samo jak dawniej Stanisław Zieliński pozostawał pod wpływami rosyjskiego socjalizmu i rosyjsko-żydowskiej prasy. Uległ on z biegiem czasu całkowitemu przeobrażeniu, a w Warszawie spotkałem go ponownie jako współpracownika wydawanej przez Stanisława Strońskiego „Rzeczypospolitej”.
Z późniejszych nabytków „Dziennika” nie mógłbym pominąć milczeniem Joachima Wołoszynowskiego. Był to kochany człowiek, całkowicie przesiąknięty idealizmem w zakresie stosunków polsko-ukraińskich. Jak daleko idealizm ten sięgał, czy miało to być: „znaj Lasze, po San nasze”, czy też Małopolska Wschodnia miałaby jednak przy Polsce pozostać, czy miało to być po prostu polsko-ukraińskie serdeczne pobratymstwo (i do licha z granicami itp.!), - tego nikt z nas nigdy dociec nie potrafił.
Toczył się w tym czasie w Kijowie słynny proces Mendla Bejlisa, oskarżonego o mord rytualny. W tych rosyjsko-żydowskich porachunkach „Dziennik” zajmował stanowisko neutralne, jakkolwiek przychylaliśmy się do opinji, że cała afera została zmajstrowana przez carską policję. Tak jednak proces ten, trwający miesiącami, nam dokuczył, że kiedyś na współkę z Mosiewiczem zmontowaliśmy rodzaj inscenizacji procesu, w której role zamieszanego w nim sanhedrynu rozdzieliliśmy pomiędzy członków naszej Redakcji, a Wołoszynowskiemu przypadła rola poczciwego żyda-idealisty, nazwiskiem Nuchim Tartakowskij. O każdym z nich powstał czterowiersz, a w stosunku do Wołoszynowskiego brzmiał on jak następuje:
„Prócz cadyków co największych są i mniejsze sefiroty.
Wiwajt Nuchim Tartakowskij. Niech nam żyje, Rebe złoty!
Ale także niech pamięta, co mit die Ukrainniki,
Git jest pacht mieć, albo b…el, ale nigdy polityki!”.
„Dziennik” dawał również zatrudnienie sporej paczce młodzieży polskiej, przeważnie studenckiej, w charakterze „nocnych redaktorów", lektorów, korektorów, reporterów etc. Stosunki finansowe pomiędzy tą bracią dziennikarską były niezmiernie skomplikowane, uwikłane w rozmaitych „zastępstwach”, pożyczkach, kontr-pożyczkach, awansach zwyczajnych lub na kieliszek wódki, rewanżach za postawiony kieliszek wódki, itd.
Wacław T. DOBRZYŃSKI