Dziś: sobota,
23 listopada 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2018
In memoria
Ostatnie spotkanie z Adamem

Jak pisać?
Zawile i trudno?
By uczenie było i smutno?
Może lepiej milczeć?
Gdybym pisał manierą geniuszy,
czyjeż serca poruszę?
Pragnę pisać prostym językiem,
by sprostać pragnieniom ludzi
choćby prostych, nie uczonych
lecz pragnących wzruszeń

Adam Jerschina - autor powyższych wersów – wieloletni redaktor odnowionego „Dziennika Kijowskiego” w jednym z felietonów tak pisał o sobie:

„Pan Bóg obdarzył mnie sporym temperamentem życiowym, społecznikowskim oraz intelektualnym. Dlatego też piszę o wszystkim, co mnie ciekawi.”

Talent literacki odziedziczył snadź po ojcu - Stanisławie Marianie Jerschinie, pedagogu, pisarzu, badaczu literatury, autorze rzędu podręczników. Zmarł on w roku 1959, ale wszedł do historii, jako założyciel i dyrektor Studium Nauczycielskiego w Kielcach, z którego powstała Wyższa Szkoła Pedagogiczna (obecnie Uniwersytet Jana Kochanowskiego).

Wiele lat spędził w Krakowie, o czym pisał: „Za młodu wszędzie nas było pełno w Krakowie – w studenckich klubach i tancbudach, w kawiarniach i piwiarniach”.

Los rzucał go też po innych miastach. Był świadkiem wielu burzliwych wydarzeń w kraju. W jednym z opowiadań pisze:

„Był maj 1989 roku. W Warszawie zmagania komunistycznej władzy z opozycją przy „Okrągłym stole. Reaktywowano NSZ „Solidarność” po ponad siedmiu latach jej nielegalnego działania. W kopalni węgla kamiennego „Piast”– słynnej za sprawą najdłuższego w historii strajku górniczego pod ziemią po wprowadzeniu stanu wojennego 13 XII 1981 r. – wrzało…

Byłem wtedy głównym inżynierem, geologiem i redaktorem kopalnianej gazety solidarnościowej „PION”. Znaczna część 13-tysięcznej załogi wypełniała non stop wielką halę zborną, tzw. cechownię, wysuwając coraz to nowe postulaty. Krzysztof Młodzik - przewodniczący Zakładowej NSZZ „Solidarność” (którego byłem doradcą) nie bardzo radził sobie z rozemocjonowaną bracią górniczą. Postanowiłem mu pomóc. Powiedziałem, czy raczej krzyknąłem, do mikrofonu: „Szczęść Boże! Drodzy koledzy, Wasze postulaty będą jałowe dotąd, dopóki kopalnia nie będzie miała konkretnego właściciela. Tak zwana własność państwowa jest nędzną abstrakcją – nie ma właściciela. Wy stańcie się właścicielami i poprzez mądrych swoich przedstawicieli osiągniecie wymarzone cele”. Zebrani ryknęli: „H u r r r a” i rychło się rozeszli. No cóż – „słowo się rzekło, kobyłka u płotu”.

Tak to powierzono mi organizowanie owego absolutnie pionierskiego w Polsce zamysłu sprywatyzowania kopalni według amerykańskiego wzoru tzw. akcjonariatu pracowniczego, mimo sprzeciwu dyrekcji kopalni, przerażonej nowym „fermentem”.

Był nieustępliwy ( jak we wszystkim). Od idei przekształcenia kopalni w superrentowny zakład pracy nikt nie mógł go odwieść. Nie żałował sił, ani poświęceń. Zdobył uznanie. Z czasem Górnicza „Solidarność’ zdecydowała, aby został jej szefem.

Aczkolwiek dalej stało się tak: „Przyjąłem funkcję przewodniczącego Komisji Górniczej NSZZ „Solidarność” pod warunkiem, że będę popierany w reformowaniu polskiego górnictwa.

W grudniu 1989 roku zostałem zaproszony do objęcia funkcji Prezesa Rady Nadzorczej Wspólnoty Węgla Kamiennego i jednocześnie doradcy Ministra Przemysłu d/s górnictwa. Sądziłem naiwnie, że doznaję zaszczytów po to, aby efektywnie reformować polskie górnictwo. Z chwilą wręczania mi nominacji Minister rzekł: „I od tej chwili niech pan zapomni o „Solidarności”.

Uwikłany w urzędniczą pragmatykę, zostałem uznany przez solidarnościowych kolegów za zdrajcę. I słusznie! Górnictwo, pozbawione przebiegłego mózgu, zostało wkrótce „ubrane” w jednoosobowe spółki skarbu państwa, w których prywata grasowała skuteczniej, aniżeli za komuny. SPAP umarł śmiercią naturalną.

Po dwóch miesiącach pracy, a właściwie udręki ministerialnej, wróciłem do kopalni. Zostały piękne wspomnienia, mieszane uczucia i przekonanie, że jednak warto było być choćby 5 przysłowiowych minut na barykadzie – bardziej aniżeli kibicem lub chichoczącym cwaniaczkiem, cieszącym się z cudzych potknięć”.

Do sensu życia Adam zawsze podchodził filozoficznie. Podkreślał, że życie ma wiele wymiarów i z różnych stron można do niego podchodzić.

„Aby poznać ludzkie dramaty - pisał -  trzeba w nich tkwić. Stykałem się z chorymi przeklinającymi obecny system opieki zdrowotnej, w którym królują urzędnicy NFZ, a lekarze zapomnieli o przysiędze Hipokratesa. Obserwowałem głodujących, którzy szperają po śmietnikach w poszukiwaniu resztek jadła. Bezdomnych zbierających niedopałki. Żebraków proszących o złotówkę. Muzyków grających w przydworcowych tunelach za „zlituj się”. Solidnych onegdaj ludzi, którzy popadli w alkoholizm, bo nie dali rady wilczemu kapitalizmowi. Polska się bogaci i pięknieje, ale bezlitośnie.

Od przykrej prozy życia i mediów naszpikowanych reklamami oraz tendencyjnymi publikacjami politycznymi i tandetą pseudoartystycznego półświatka – uciekałem w góry.

Kocham życie mimo wszystko. W jego szarzyznę dobry Bóg wprowadza niekiedy rodzynki, które podtrzymują na duchu. Przez przypadek poznałem ludzi, dzięki którym mogłem być na pięknej imprezie artystycznej p.n. „Piwniczne wrzosowisko”. Były to poetycko-muzyczne prezentacje Łemków, Słowaków i Polaków w Piwnicznej nad rzeką Poprad w Karpatach”.

Uwielbiał humor, kochał muzykę.  Pewnego letniego wieczoru na krakowskim rynku zobaczył uroczą solistkę wędrownego zespołu folklorystycznego z Ukrainy i z pierwszego wejrzenia zakochał się w niej… po uszy i „poszedł na całość” – opuścił Polskę.

„Przyjechałem na Ukrainę w 1995 roku do miejscowości o miłej nazwie Wygoda – pisze w jednym ze wspomnień. Kamienistą uliczkę, przy której mieszkała bliska mi adresatka mojego przyjazdu, nazwałem zrazu „końcem świata”. Po jakimś czasie poczułem, że łaskawy los rzucił mnie paradoksalnie w miejsce z pozoru tylko niecywilizowane, bo de facto dające mi szansę na znalezienie intelektualnego spokoju. Poznałem tam ciekawych ludzi, o wiele bardziej interesujących od plejady osobników, z którymi miałem do czynienia podczas swej wieloletniej tak zwanej kariery zawodowej w Polsce. Są to chłopo-inteligenci, ciekawa warstwa społeczna, powstała w postkomunistycznym kraju, w którym inteligentom dano dla przeżycia po kawałku ziemi.

Jeden z nich, biednie ubrany, młody współmieszkaniec mojej uliczki, zaindagował mnie kiedyś: „Ja znaju, szczo wy Poliak; maju dla was szczos cikawoho”. I wręczył mi egzemplarz „Dziennika Kijowskiego”. Przyjąłem dar z wdzięcznością i zainteresowaniem, było to bowiem pierwsze polskojęzyczne pismo drukowane na Ukrainie, z jakim miałem przyjemność się zetknąć. Nie sądziłem wówczas, że ten organ ukraińskich Polaków ma tak ciekawą historię, jaką poznałem nieco później. Dzięki dobrej intuicji zaprenumerowałem „Dziennik”, stałem się jego wiernym czytelnikiem, a z czasem począłem dokładać na jego łamy własne cegiełki”.

Te „cegiełki” istotnie urozmaiciły treść naszego pisma. Mieliśmy dość unikatową możliwość przedstawiać na swoich łamach punkt widzenia człowieka doskonale znającego Polskę, a realnie żyjącego i wnikającego w środowisko ukraińskie. Punkt widzenia w różnych płaszczyznach. Ot, choćby w politycznej (artykuł z roku 2007):

 „Wszystkie narody objęte „dobrodziejstwem” czy to socjalizmu realnego, czy narodowego, mają obciążone sumienia. I nie ma sensu porównywać zakresu krzywd wyrządzonych jednym przez drugich. Tak samo Polacy powinni wstydzić się pogromów żydowskich np. w Jedwabnej, jak np. Ukraińcy współpracy z hitlerowcami poprzez dywizję SS „Galizien”, czy rzezi cywilnej ludności na Wołyniu.

W każdym narodzie istnieją przyzwoici ludzie (tych jest większość) i tchórze, fanatycy, zwyrodnialcy (margines społeczny). Nawet wśród Żydów, najbardziej maltretowanej nacji na przestrzeni tysięcy lat, nie brakło kanalii – np. policja żydowska w gettach podczas II. wojny światowej, czy oprawcy w aparatach komunistycznej bezpieki.

Ciemnych plam z historii Polski i Ukrainy nie da się usunąć. Bezsensowne jest jednak jątrzenie ran.

Przyszłość buduje pokolenie powojenne, które wie, że dzieła zniszczeń dokonują fanatyczni wyznawcy obłędnych ideologii, bezduszni słudzy reżimów, zastrachani, słabi ludzie, zwyrodnialcy. Ci nie stanowią większości narodu, choć wpływają na jego wizerunek.

Trzeba, więc budować pojednanie na zasadach dobrej woli, poznawania prawd historycznych, wzajemnego przebaczenia i bieżącej współpracy. Pierwsze kroki już zostały zrobione: Polska jako pierwsze państwo na świecie uznała niezależność Ukrainy; tworzone są ukraińskie stowarzyszenia i placówki kulturalne w Polsce – a polskie na Ukrainie; istnieje polsko-ukraiński batalion do działań pokojowych na Bałkanach, budowane są i odbudowywane pomniki martyrologii Polaków i Ukraińców, Polska rekomenduje Ukrainę do struktur NATO i Unii Europejskiej, etc.

Oczywiście przyjacielskie działania polsko-ukraińskie mają swoich oponentów po obu stronach. Nie brakuje krzykaczy tendencyjnie odgrzewających przykre zaszłości (np. na zjeździe Kresowiaków w Przemyślu), wandali bezczeszczących pomniki martyrologii (np. Polskich Orląt we Lwowie), nacjonalistycznych pieniaczy wściekających się na ekspozycje prawd historycznych o naszych narodach (np. w recenzjach filmu „Ogniem i mieczem”) czy polityków orientacji promoskiewskiej przeciwnych zbliżeniu Ukrainy do Polski i Zachodu. Te negatywne akcenty w stosunkach ukraińsko-polskich mają na szczęście charakter nieoficjalny i marginalny zakres.

Każdy, bowiem rozsądny obywatel naszych krajów wie, że mamy niemały szmat dobrej, wspólnoty historycznej i kulturowej. Że więcej zła, niż sobie wzajemnie, zrobiła obu naszym narodom imperialna Rosja – tak carska, jak sowiecka. I tak jak Polska była nękana przez wiele nawałnic, tak i Ukraina przeszła swoje gehenny. Powinniśmy pamiętać, że ze sobą mamy więcej wspólnego niż z Rosją, która do tej pory rozmawia z naszymi państwami ex cathedra, jak z wasalami”.

A oto jak oceniał On tych - nostalgujących za socjalizmem:

„Prawo pędu i popędu ma swoje metaforyczne przełożenia na różnorakie zjawiska w życiu społeczeństw. Na przykład dotyczy to narzekań na demokra­cję tych osobników, którym jeszcze niedawno prościej się żyło w układzie „pędzący-popędzani”, zwanym sprytnie ustrojem realnego socjalizmu. Wzdycha­ją tęsknie do niego ludzie, dla których swoboda w dokonywaniu różnorakich wyborów, w podejmowaniu decyzji, jest męcząca”.

Spektrum tematyczne artykułów Adama było bezmiernie rozległe. W swoim pisarstwie kierował się prostą dewizą (chyba od nikogo nie zapożyczo­ną): „Pisz interesująco dla Czytelnika, perfekcyjnym językiem albo nie pisz wcale”.

W ostatnie lata, niemal w każdym numerze w rubryce „Spotkania z Adamem” publikowaliśmy odcinki analitycznego cyklu pt. „1000 lat między Dnieprem i Wisłą”. Było ich 79.

Niestety… osiemdziesiątego odcinka już nie przeczytamy. 11 marca po długiej i ciężkiej chorobie ADAM JERSCHINA odszedł od nas. Żegnamy człowieka prawego, wielkiego serca, kochającego Polskę i Ukrainę.

Stanisław PANTELUK

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України