Dziś: sobota,
23 listopada 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2018
Pamiętnik redaktora
Z DZIEJÓW DZIENNIKA KRESOWEGO (5)


Wacław T. DOBRZYŃSKI

(1883 - 1962)
Redaktor „Dziennika Kresowego” Wacław Tadeusz Dobrzyński, syn Romualda i Marii urodz. w Kijowie 1896. Stopień naukowy, Uniwersytet Kijowski, 1907, Dyplom Kompozycji, Kijowska Szkoła Muzyczna

…Do Kijowa wróciłem nie sam, ale w towarzystwie mego ordynansa, typowego chłopa rosyjskiego, z guberni i woroneskiej, który, zwymyślawszy uprzednio prezesa i członków pułkowego sowietu i stwierdziwszy wobec nich, że jako wolny obywatel wolnej Rosji obrał on sobie za zawód ordynansowstwo przy mnie, prowokacyjnie nazywał mnie w dalszym ciągu „wasze błagorodje”, wstąpił ze mną do wojska polskiego i opuścił mnie dopiero po zajęciu Ukrainy przez Niemców. Do samego końca był przykład­nym ordynansem, za wyjątkiem tych chwil, kiedy brał w nim przewagę pociąg do metylowego spirytusu. Wówczas zaszywał się gdzieś, żebym go nawet z daleka nie dojrzał. Zanim jednak zdążyłem wrócić do „Dziennika” Związek Wojskowych Polaków obrał mnie na jednego z delegatów na Wszechrosyjski Zjazd Wojskowych Polaków w Petrogradzie. Tu spotkałem się ponownie z Mosiewiczem i wyznaję, że tego wieczora strąbiliśmy się z nim, jak, podług jego określenia, nieboskie stworzenia.

W carskiej „Kapeli Śpiewaczej”, gdzie obradował Zjazd, siedzieliśmy z nim na skrajnej prawicy, łącząc się z tymi, któ­rzy byli zdania, że zjechaliśmy się nie dla politycznych dys­kusji, ale dla tworzenia wojska. Na przewodniczącego obraliś­my Władysława Raczkiewicza (śp.). Jednym z wiceprzewodniczących był Rotm, człowiek bardzo wykształcony, przy­szły delegat Rządu na Estonję i Łotwę ale raczej cholerycz­nego temperamentu. Raz jeden, kiedy folgował on sobie za stołem prezydialnym, jeden z naszych z sąsiadów zauważył: „Patrzcie go, jak wierzga! Prawdziwy Bucefał!”.  Mosiewicz za­myślił się przez chwilę poczem rzekł: „Patrz, Kaligulo, i ciesz się, warjacie! Koń przewodniczy w wojskowym senacie!"

Po raz ostatni widziałem się z Mosiewiczem w Kijowie, latem I9I8 roku, kiedy znowuż zamieszkał u mnie. Od niego też, z pierwszej ręki usłyszałem, jak zdobył on, sam jeden ze swym quasi-ordynansem, Mińsk na bolszewikach. Przebrany za ofice­ra niemieckiego wpadł on autem na dworzec kolejowy, kazał wezwać do siebie miejscowy sowiet i, nakrzyczawszy się po niemiecku, zagroził zbombardowaniem miasta o ile wszystkie władze bolszewickie nie wycofają się zeń w ciągu godziny. Kiedy spokorniały komisarz zaczął przedkładać, że było by to niemożliwem wobec braku transportu, Mosiewicz wrzasnął: „Könen die verfluchte Kerle zu fuss laufen!" (Co, ci cholerni faceci nie potrafią chodzić pieszo) - co jego "ordynans" przetłómaczył komisarzowi o wiele dosadniej. Kiedy Mosiewicz opuszczał miasto jeden z ukrytych w nim żołnierzy polskich omalże nie trafił go kulą, bio­rąc za autentycznego Niemca. W godzinę później zaczajony w pobliżu malutki oddział polski wkroczył do Mińska i zajął miasto.

Z Kijowa skierował się Mosiewicz do Moskwy, skąd zamierzał przedostać się na Murmańsk. Tam jednak aresztowali go bolszewicy i osadzili w więzieniu. Młode swe życie

Zakończył on na Łubiance, czy w Butyrkach na jesieni roku 1918.

Tymczasem w Kijowie po moim powrocie ze Zjazdu w Petrogradzie zaczynało się robić coraz goręcej. Chodziło się po tym pięknym mieście jak po dżungli. Zupełnie jak w jednym z późniejszych filmów Jack’a Buhanan, który wpakowawszy się w jakąś rewolucję bałkańską, ratował życie ustawicznie zmie­niając czapki, z których jedną, papachę, nosił ze sobą dla rewolucji, drugą - z daszkiem, dla reakcji. Tylko, że w Kijowie takich magicznych czapek trzeba by było posiadać o wiele więcej.

Zaczęło się od rządów Lwowa i Kiereńskiego, potem przyszła Rada Ukraińska, potem Petlura, potem bolsze­wicy, którzy pijaną bandą bombardowali Kijów w ciągu dwóch tygodni. Taki jednak był nasz nałóg do „Dziennika”, że sta­raliśmy się pchać go naprzód pomimo czynionych nam zewsząd naj­gorszych wstrętów.

Czas dzieliłem pomiędzy „Dziennikiem” i Związkiem Wojskowych, który, dzięki energii i wymowie Stefana Smelskiego, zaczął wkrótce odgrywać rolę jednego z głównych ośrodków polskich w Rosji, i do którego przybył, po wybuchu rewolucji bolszewickiej w Petrogradzie, Władysław Raczkiewicz i kilku innych członków Naczpola.

W lutym, 1918, wkroczyli do Kijowa Niemcy. Film ukraiński rozpoczął swój pochód w kierunku odwrotnym: naprzód Petlura i Rada, potem Hetman Skoropadzki, klęska Niemców, dienikinowcy, i znowu bolszewicy. W tym czasie „Dziennik” prowadziliśmy w składzie następującym: Paszkowski, Wołoszynowski, Radziejow­ski i ja.

To, że schodziły nam płazem rzeczy, które by mogły spowodować represje, znajdowało być może wytłómaczenie w pewnych czysto ludzkich, drobnych okolicznościach.

Przy­pominam sobie, na przykład, taki moment. Było to podczas okupacji niemieckiej. Jeden z oficerów sztabowych zamieszkał z rekwizycji w domu moich krewnych. I był to jedyny Niemiec, z którym kiedykolwiek w życiu się zbli­żyłem. Zaprosił mnie kiedyś na libację, a, chcąc, dać wyraz swej przyjaźni, wyciągnął swoją fotografję i zaczął pisać na niej dedykację. Zanim jednak skończył runął pod stół. Dedykacja brzmiała: „Zum An...den...den...den... i tu się urywała, jak Schuberta niedokończona symfonja. Wobec tego, że miał on do czynienia z cenzurą nie jest wykluczone, że mógł on dać hint swoim pachołkom, ażeby „Dziennika Kijowskiego” nie zaczepiano.

Po ponownym najściu bolszewików na Kijów wszystko zaczęło iść w gruzy. Rozpoczął się wśród nas niepowstrzymany pęd do Polski. Ze Związku Wojskowych Polaków trafiłem do Komitetu Naczelnego Wojsk Polskich na Wschodzie. W styczniu I9I9r. wyjechałem w kierunku Odesy, gdzie znajdowała się wówczas dywizja gen. Żeligowskiego, liczebnie nie przekraczająca pułku - dwa szwadrony, pod dowództwem majora Plisowskiego i bateria dział pod dowództwem pułkownika Barty (Bartel de Weydenthal). Tamże znajdowała się siedziba Komitetu.

Dobrnąwszy jakoś po kilku dniach podróży do stacji Razdielnaja, niedaleko Odesy, spotkałem tam po raz pierwszy naszych aljantów francuskich. Zapytałem jednego z nich: „Ou allez vous?” (gdzie idziecie). „Pas plus loin qu’a Moscoul” (nie dalej niż do Moskwy) odpowiedział.

Kilka tygodni potem miałem możność obserwowania tego marszu, tylko, że w innym kierunku.

Wacław T. DOBRZYŃSKI
Dublin, Irlandia 1953

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України