Po długiej przerwie wywołanej haniebną agresją Rosji, dzięki wszechstronnej charytatywnej pomocy okazanej Redakcji przez prawdziwego, w pełnym tego słowa znaczeniu, przyjaciela Ukrainy Jana Soldatego, pochodzącego z Łańcuta, ukazał się już drugi numer naszego pisma, wydany w tym przepięknym polskim miasteczku.
- Drogi Janku, Poznaliśmy się niemal 40 lat temu, w „dobie Ałły Pugaczowej”, kiedy na wspaniałych 320-osobowych „enerdowskich” statkach asekurowaliśmy rejsy od Kijowa do Odessy (i na odwrót) umożliwiające turystom z Polski poznać uroki ukraińskich miast i miasteczek (tj. Kaniów, Kachowka, Zaporoże, Chersoń…) leżących nad trzecią, co do wielkości, rzeką Europy – Dnieprem. Co w pierwszym rzędzie przychodzi Ci na myśl, kiedy wspominasz tamte eskapady?
- Powiem Tobie Staszku, że z sentymentem wspominam te chwile spędzone na Ukrainie, gdy towarzyszył nam na rejsach niezwykle popularny wtedy szlagier wykonywany przez Walerija Leontiewa i Laimę Vaikule zatytułowany „Wernisaż”, a grały go wówczas wszystkie „okrętowe” orkiestry…
- A zatem zatytułujmy tak naszą rozmowę, a jako że ‘wernisaż’ oznacza też ‘przegląd‘ cofnijmy się w czasie wspominając ważne i mniej ważne momenty z „tych lat – minionych lat”.
- No, spróbujmy…
- Będąc absolwentem Akademii Ekonomicznej w Krakowie dlaczego wiele lat życia poświęciłeś turystyce?
- Staszku , często tak w życiu bywa, że ukończone studia to jedno, a wykonywany zawód to drugie. Ja po ukończeniu Akademii rozpocząłem pracę w Biurze Podróży i Turystyki „Almatur „ w dziale finansowym, a po trzech latach pracy przeszedłem do Biura Podróży i Turystyki „Logostour” i tutaj rozpoczęła się trwająca przez kilka lat prawdziwa przygoda z turystyką.
- W czasach, kiedy sektorem wypoczynku zajmował się Wydział Propagandy i Agitacji PZPR większość Polaków o wyjazdach zagranicznych mogła jedynie pomarzyć. Z czasem jednak ociepliło się i turystyka zagraniczna w latach 80. ubiegłego wieku nabrała rumieńców. Gdzie bardziej zamożni Polacy najczęściej jeździli na wakacje?
- Oferta wycieczkowa była dość obszerna, choć ograniczona terytorialnie. Główne działające wówczas biura turystyczne to m.in.„Orbis”, „Gromada”, „PTTK” , „Juventur” czy „Almatur”. W każdym większym mieście było kilka biur turystycznych, które oferowały atrakcyjne wycieczki i pomagały uzyskać potrzebne dokumenty do wyjazdu.
- A jak przedstawiały się koszty zagranicznych wycieczek?
- W czasach „niemowlęcych” turystyki często kupującego witała cena 10 000 starych złotych + 800 USD (lub bonów PeKaO). Uciułanie każdej złotówki, nie było tak trudne jak uzbieranie zagranicznej waluty, bo nie było czegoś takiego jak kantor. Złotówki trzeba było wymieniać w NBP lub Pewexie, a limity miesięczne, wydłużały cały proces gromadzenia kwoty. Czyli obywatel potrzebował ponad 5 miesięcy by uzbierać 800 baksów. Można było wymienić kasę u cinkciarza na czarnym rynku, ale to wiązało się z ryzykiem przyłapania i istotnych konsekwencji.
Czteropokładowy motorowiec „Євгеній Вучетич”. Rejsy statkiem po Dnieprze były nie lada atrakcją u schyłku XX wieku. O skali tego rodzaju rozwoju turystyki świadczy fakt, że do jej usług eksploatowano 15 liniowców rzeczno-morskich. Wszystkie one zbudowane były w NRD w mieście Bolzenburg i kursowały po Dnieprze z dostępem do Morza Czarnego (Jałta)
„Juventur” oferował tańsze wycieczki, z pobytem w gorszych warunkach, głównie w schroniskach młodzieżowych. Ponadto w programie miał obowiązkowe spotkania z „postępową” młodzieżą odwiedzanych krajów. 12 dni nad Bajkałem kosztowało w tej wersji 4780 złotych, objazd Egiptu 12800 zł, ale wycieczka do Stalingradu tylko 3300 zł.
Najdroższa „wschodnia” propozycja „Orbisu” to za 12200 złotych objazd Moskwa - Taszkient - Fergana - Buchara - Samarkanda - Duszanbe - Aszhabad - Baku - Kijów. Kosztowna była ta przyjaźń...
- Można było jednak zbilansować koszty zabierając do walizki coś na sprzedaż? Podobno niektórzy wracali z takich wakacji, mając więcej pieniędzy niż przed wyjazdem…
- Tak, kupno i sprzedaż określonych deficytowych towarów sprawiały, że nieraz cena wyjazdu się zwracała. Na wycieczki do Rumunii zabierano ze sobą biseptol, który uchodził tam za środek antykoncepcyjny. Na Węgry wiozło się kryształy. W „Kraju Rad” postrzeganym jako kraj pełen złotych zegarków, bransoletek, obrączek, kolczyków, brylantów absolutnym HITem była odzież, zwłaszcza markowe jeansy z Zachodu (choć i polskie podróbki produkcji zakładów “Odra” cieszyły się sporym zainteresowaniem) ponadto krem Nivea, kosmetyki. Wielką popularność miała zawsze polska wódka, w tym „Wyborowa”. Zresztą tam totalnie wykupywano praktycznie wszystko. Zarobione pieniądze wymieniano się na złoto lub dolary.
- Praca w turystyce to jedna wielka przygoda obfitująca w bezmiar niespodzianek, czasem wesołych, a czasem nieprzewidywalnie niezręcznych. Może podzielisz się czymś w tym rodzaju?
- Staszku, pracę w Logostourze rozpoczynałem w w biurze, które działało na polskim rynku turystycznym raptem dwa lata. 0d czerwca 1981 roku, kiedy w Polsce obowiązywał jeszcze stan wojenny, gdy o takich urządzeniach jak telefony komórkowe, faksy, telexy, Internet nikt nie marzył. Ale założyciel BPiT „Logostour”, wspaniały manager Stanisław Piśko chyba coś przeczuwał, że świat się zmieni , a ludzie będą potrzebowali po pracy podróżować po świecie, odpoczywać, poznawać nowe kraje i wydawać pieniądze zarobione dzięki reformom Balcerowicza.
Stanisław postawił na młodą załogę, pełną fantazji i chęci podboju świata i z roku na rok w ofercie biura pojawiały się nowe atrakcje turystyczne: rejsy po Morzu Czarnym i Śródziemnym, Rejsy po Dnieprze, wyjazdy nad Adriatyk na wybrzeżu dawnej Jugosławii, i wiele wiele innych. Dzisiaj może to nie brzmi fascynująco ale w latach osiemdziesiątych to były hitowe wyjazdy.
A wspomnienia z tamtych czasów zarówno tych wesołych ale i trudnych….. Staszku, obiecuję że jak skończy się wojna na Ukrainie, to przyjadę do Kijowa, a Ty napiszesz książkę o atrakcjach pracy w turystyce na bazie moich i swoich wspomnień.
- Wróćmy może na chwilę do Twoich lat dziecięcych. Udzieliłeś nam, dziennikarzom z Kijowa, schronienia w przytulnym, zadbanym domu, zbudowanym przez Twojego Dziadka na rok przed wybuchem II wojny światowej, usytuowanym nieopodal słynnego łańcuckiego zamku. Jakie wydarzenia przypominają Tobie dzisiaj tamte Twoje młodzieńcze lata?
- Tak, urodziłem się tutaj w Łańcucie 15 grudnia 1956 roku (znak Zodiaku Strzelec) i to jest miasto mojego dzieciństwa. Ale na zawsze pozostaną w mojej pamięci cztery lata nauki spędzone w Liceum Ogólnokształcącym nr 1 w Łańcucie. Wspaniali Profesorowie, sympatyczne Koleżanki i nietuzinkowi Koledzy. Tak jak śpiewała znakomita polska piosenkarka Irena Santor: „Tych lat nie odda nikt”. Do tej pory spotykamy się w Łańcucie na klasowych zjazdach… koleżanki jakby młodsze, koledzy jakby trochę poważniejsi.
Perła Łańcuta - zamek Lubomirskich i Potockich – dawna rezydencja magnacka
A po maturze we wrześniu 1975 wyjechałem z Łańcuta na studia do Krakowa.
- No to może z czasów studiów coś wesołego pamiętasz?
- Tak, pamiętam, że kiedy przyjechałem na studia do Krakowa nie dostałem miejsca w akademiku, co nie było dużą stratą, gdyż warunki w ówczesnych ośmioosobowych salach domów studenckich to wątpliwa przyjemność. No i mama, dzięki kuzynce znalazła mi zakwaterowanie u pewnej zacnej krakowianki, wdowie po profesorze uniwersytetu, która zlitowała się i przyjęła mnie „na trzeciego” w wynajmowanym dla studentów pokoju, oferując mi nocleg na dość krótkiej otomanie. Spostrzegłszy jednak, że ja się na niej nie mieszczę dostawiała mi na noc zawsze pod nogi okrągły, wspaniale inkrustowany niski taborecik. Zaznaczę, że pokój był ogrzewany piecem kaflowym i kiedy przyszła pierwsza zima to ta moja sympatyczna właścicielka mieszkania regularnie około godziny ósmej rano wychodziła ze swego pokoju, aby napalić w piecach, a po drodze, delikatnie wyciągała mi spod nóg ten taborecik, niezbędny jej dla siedzenia przy piecach, wskutek czego, smacznie śpiąc, nieraz moje nogi lądowały na podłodze.
- I to jest jeden z mankamentów prześladujących ludzi ponad przeciętnego wzrostu. No, ale takie zakwaterowanie w centrum miasta miało też chyba swoje zalety?
- Oczywiście, jedną z zalet było usytuowanie mieszkania przy ulicy Siemiradzkiego…
- O, to znakomity charkowianin - malarz światowej sławy.
- Tak, i przy tej ulicy mieściły się wtedy krakowskie pogotowie ratunkowe i milicja. I nie było cudu, żeby późną porą, po jakimś studenckim spotkaniu, wracać taksówką. Nie! Kiedy jechał wóz milicyjny machało się ręką i:
– Panowie do bazy na Siemiradzkiego?
– Tak, siadaj student!
I podobnie było z pogotowiem.
- Kolejnym miastem na Twoim szlaku życiowym stała się Warszawa i niezwykle odpowiedzialna praca w jednym z polskich banków. Jak to się stało?
- W 1991 roku po jedenastu latach pracy w turystyce (Almatur, Logostour) rozstałem się z pracą i przyjemnościach związanych z tą branżą i w sierpniu tego roku rozpoczęłem pracę w Oddziale BRE Banku w Krakowie.
I tak było do listopada 2005 roku, kiedy służbowo wyjechałem z Krakowa do Warszawy do pracy w tym samym banku na trzy miesiące…….
I nagle okazało się że jest już rok 2022 , a ja jestem nadal w Warszawie, pracując dalej w tym samym banku (ale już pod nazwą mBank)… już 31 lat.
A w 2011 roku miałem to szczęście, że służbowo wyjechałem na dwa miesiące na audyt do banku Forum do Kijowa, no i oczywiście spotkałem się z moimi Przyjaciółmi.
Dom w Łańcucie, który dzięki wielkodusznej decyzji Pana Jana, stał się tymczasową siedzibą redakcji „Dziennika Kijowskiego”
Ale wspomnienia wracają do Łańcuta , do Potockich……..
Dlatego zaproponowałem w lutym tego roku mojemu Przyjacielowi z Kijowa - Staszkowi i jego żonie: „przyjeżdżajcie do mojego pustego domu do Łańcuta, zamieszkajcie, i odpocznijcie od wojennych traum”
No i los chciał, że na Prima aprilis tj. w dniu 1 kwietnia, dzięki pomocy moich wspaniałych Sąsiadów, goście dojechali, zamieszkali przy ul. Moniuszki i są teraz w stanie nieco oderwać się od stresu wywołanego wojną.
- Wspominające te czarowne czasy trudno sobie uprzytomnić, że dziś na zielonej Ukrainie leje się krew i pod gąsienicami rosyjskich czołgów giną niewinni ludzie. Jak odbierasz ten koszmar? Jak oceniasz postawę Rodaków w tej potwornej codzienności, jakie słowa przekazałbyś mieszkańcom Ukrainy?
- Staszku, historia przyjaźni narodów z Rzeczpospolitej Polskiej i Ukrainy przez wiele pokoleń nie była kryształowa (polecam chociażby obejrzeć film „Ogniem i mieczem”) Te kwestie zostawmy jednak historykom, niech oni analizują te tematy.
Teraz w Polsce w niektórych miastach – we Wrocławiu, na Śląsku, w Krakowie i innych żyją rodziny Polaków, których najbliżsi przed drugą wojną światową zamieszkiwali tereny dawnej Rzeczpospolitej, ale musieli uciekać, albo zostali deportowani do Polski, albo na Syberię.
Obecnie większość młodych ludzi w Polsce nie zna tych dramatycznych czasów.
Ja miałem okazję posłuchać opowieści mojej Mamy, która spędziła wraz ze swoim Tatą, który pracował jako zawiadowca stacji kolejowych w takich miasteczkach jak Mostiska, Bełz czy Dolina, a Rodzina spędzała wspaniałe chwile odpoczynku w Worochcie czy Jaremczy na Przykarpaciu.
Mój Dziadek miał to szczęście, że w marcu 1944 roku przyjechał z Rodziną do Łańcuta, ale już bez syna Kazimierza, który zginął na Syberii w czasie wojny którą rozpętał Stalin.
Pamiętając moje wizyty na Ukrainie, zwłaszcza te które spędziłem kiedyś w Kijowie w okresie maja i czerwca, kiedy kasztany zakwitały na Chreszczatyku, a przepiękne młode Ukrainki wtulone w swoich chłopaków, spacerowały szczęśliwe, nie mogę uwierzyć, że jeden żądny krwi człowiek z Rosji mógł zrujnować tym młodym ludziom chwile szczęścia.
Przeto mam nadzieję, że niedługo nadejdzie taki dzień, w którym Ci młodzi ludzie znowu wyjdą na spacer nie tylko w Kijowie po Chreszczatyku, ale w innych przepięknych miasteczkach Ukrainy, w ciszy, bez alarmów bombowych, a przy zapachu kwitnących drzew.
Życzę Wam zatem, żebyście zapomnieli o tym piekle, które teraz zgotowała Wam Rosja i spojrzeli z nadzieją na lepsze czasy. Macie wspaniałego Prezydenta Zełeńskiego.
Chwała Ukrainie! i niech Bóg ma Was w Swojej opiece
- Dziękuję Janie za wspaniałe reminiscencje.
Rozmawiał Stanisław Panteluk