
Była malarką, która przez całe życie balansowała między sztuką a cieniem — cieniem męża, cieniem kobiecości w świecie mężczyzn, cieniem historii, która stale podważała grunt pod nogami. Ona portretowała pieski bogatych Amerykanek, tworzyła ilustracje do „Vogue’a”, malowała kubistyczne pejzaże w Normandii i barwne sceny z życia Żydów na krakowskim Kazimierzu. Alicja Halicka, przez lata żyjąca w cieniu męża, dziś wreszcie wraca do panteonu artystek XX wieku.
Urodziła się w 1889 roku w Krakowie, w zamożnej rodzinie zasymilowanych Żydów. Jej ojciec był znanym pediatrą. Matka zmarła, gdy Alicja miała zaledwie siedem lat. Dziewczynka wraz z siostrą Marią zamieszkała u dziadków w Wiedniu, a później z ojcem – znów w Krakowie.
Rodzina nie patrzyła przychylnie na jej artystyczne zapędy. Uważano, że sztuka to fanaberia, szczególnie dla młodej kobiety. Ciotka wprost namawiała ojca, by zabronił Alicji malować. Ale ona miała w sobie— upór, który z czasem przekształcił się w konsekwencję twórczą.
Zaczęła swoją ścieżkę w Szkole Sztuk Pięknych dla Kobiet Marii Niedzielskiej w Krakowie, gdzie uczyli ją tacy mistrzowie, jak Józef Pankiewicz, Leon Wyczółkowski i Wojciech Weiss. Następnie wyjechała do Monachium, a później — spełniając marzenie — do Paryża, do Académie Ranson. Tam trafiła pod skrzydła Paula Sérusiera i Maurice’a Denisa.
W 1913 roku wyszła za mąż za Ludwika Markusa, znanego jako Louis Marcoussis — malarza, związanego z kubizmem. Razem zamieszkali w Paryżu, odbyli podróże do Hiszpanii i Maroka. Mimo że ich życie wypełniała sztuka, Halicka już wtedy zaczęła odczuwać ciężar bycia „żoną artysty”. Panienka z dobrego mieszczańskiego domu znalazła się w dziwnym towarzystwie. Oto Picasso w czapce i golfie wystylizowany na cyklistę, Braque ubrany jak robotnik w bluzę i sztruksowe spodnie i Max Jacob owinięty w czarną pelerynę, nałogowo wąchający eter. Chemiczna woń, którą rozsiewał, była tak silna, że nawet policjanci omijali go szerokim łukiem. Knajpiane życie kwitło w Café Cyrano i Café de l’Hermitage.

Pozycja Alicji w grupie awangardzistów była dziwna. Po pierwsze, kobieta malarka, co nieczęsto się zdarzało. Po drugie, osoba zamożna, a wszyscy wkoło klepali biedę. Wreszcie Marcoussis izolował żonę od przyjaciół artystów. Po latach Halicka dała upust frustracji, pisząc, że „mierzyła się z życiem jako widz, nie aktorka”.
Halicka nie przestawała malować. Jej twórczość szybko wzbudziła zainteresowanie — Apollinaire pisał z uznaniem o jej wystawie w Salonie Niezależnych tak: „Halicka posiada dar męskości i realizmu, który pozwala mądrze konstruować obraz bez deformowania kompozycji”. Inny krytyk mówił, że ma „temperament męski, a wrażliwość pozostaje kobieca”.
W czasie I wojny światowej Marcoussis zgłosił się do Legii Cudzoziemskiej, a Alicja zamieszkała w Normandii. Tam tworzyła śmiałe kubistyczne pejzaże. Jednak gdy mąż wrócił z frontu i zobaczył nowe obrazy, miał rzucić: „Wystarczy jeden kubista w rodzinie”. Według niektórych źródeł, nakłonił ją do zniszczenia części dzieł. Faktem jest, że Halicka porzuciła kubizm — i nigdy do niego nie wróciła. Część prac przetrwała przypadkiem na strychu normandzkiej farmy i po latach została jej zwrócona.
Po wojnie sytuacja materialna rodziny dramatycznie się pogorszyła. Kryzys i inflacja zrujnowały majątek jej rodziny w Krakowie. Marcoussis wyprzedawał dzieła, dywany, biżuterię. Rodzina ledwie wiązała koniec z końcem. W tym czasie Halicka urodziła córkę. Opieka nad dzieckiem spadła całkowicie na nią. Potem ona narzekała, że nie ma przyjaciółek, które mogłyby jej pomóc, a jedyne fachowe wskazówki otrzymała od zapijaczonej konsjerżki.

Malarka jednak nie przestawała tworzyć. Malowała wnętrza swojego mieszkania, portrety męża, córki. Projektowała tkaniny, tapety, jedwabie – dla skromnego zarobku. Ich paryski dom stał się miejscem spotkań artystów i pisarzy. Przychodzili paryscy poeci i Polacy z emigracji.
W latach 20. Halicka odwiedziła Kraków. Spacerując po Kazimierzu, zaczęła tworzyć kolorowe, jasne akwarele przedstawiające życie miejscowych Żydów. Krytycy spierają się, czy był to akt powrotu do tożsamości, której od dziecka jej odmawiano, czy raczej egzotyzująca obserwacja świata, do którego nie miała wstępu, ponieważ rodzina zabraniała jej kontaktów z krakowską społecznością żydowską.
Przełom przyniosły tzw. „wytłaczane romanse” – miniaturowe kolaże z tkanin, piórek, drutu, guzików. Nazwa została wymyślona przez księżnę Lucjanową Marat z domu Rohan – arystokratkę z czasów carskiego Petersburga, która wprowadziła Alicję do paryskiej socjety. Prace Halickiej podbiły salony, chociaż ich ironiczna lekkość skrywała głęboki zmysł obserwacji i subtelną krytykę społecznych masek.
W 1933 roku planowano wystawę „romansów” w Londynie, ale jedwabne elementy dzieł zostały obłożone zaporowymi cłami. Alicja wróciła do Francji i stworzyła nowe prace ze szmatek przywiezionych w walizce. Londyńska wystawa okazała się sukcesem.
W 1935 roku sama Helena Rubinstein, właścicielka kosmetycznego imperium, zaprosiła Alicję do Ameryki. Halicka miała zrobić dla niej reklamy na rynek amerykański i namalować freski w reprezentacyjnym salonie przy Fifth Avenue w Nowym Jorku. Były tam już prace Modiglianiego, Légera i Nadelmana. Amerykańskie życie dostarczało malarce nieustannych zdziwień.
Zamieszkała w luksusowym apartamencie, miała dwie służące. Jadała rybę z bananami i kurę faszerowaną słodkim białym serem, co zresztą niezbyt jej smakowało. Z nieufnością traktowała lodówkę, twierdząc że „amerykańskie produkty, zawsze przechowywane w lodówkach, tracą wszelki smak”. Halicka sprzedawała też swoje ilustracje pismom „Vogue” i „Harper’s Bazaar”, a także przyjmowała prywatne zlecenia. Szczególnie zapamiętała jedno, od bogatej damy. Klientka przysłała list, zdjęcia i dokładne instrukcje: „Proszę pamiętać, że ma bardzo inteligentny wyraz pyszczka!”. Wkrótce Halicka zrezygnowała z takich zamówień i zaczęła projektować scenografie i kostiumy dla baletu. Pracowała przy spektaklach, mimo przeszkód ze strony amerykańskich związków zawodowych. Do USA wracała trzykrotnie.

W 1938 roku wróciła do Francji. Po wybuchu wojny rodzina uciekała do Vichy, potem do Cusset. W 1941 roku, po długiej chorobie, zmarł Marcoussis. Alicja przeniosła się do Marsylii, a do Paryża wróciła dopiero po wojnie.
W latach 50. Alicja wydała pamiętniki. Opisuje w nich nie tylko osobiste perypetie, ale przede wszystkim barwny światek artystycznego Paryża. Polskie wydanie wspomnień zaopatrzone zostało w dopiski z późniejszych lat jej życia. Przyjeżdżała kilkukrotnie do ojczyzny, a Eugeniusz Eibisch zorganizował wystawę jej prac. Na pokładzie statku Stefan Batory wyruszyła również w podróż do Indii. Malowała obrazy dokumentujące wyprawę. Kilka lat potem wróciła tam, by pokazać płótna, które namalowała.
Życie Alicji Halickiej dobrze podsumowuje scenka, jaka rozegrała się jeszcze w latach 30. w domu portrecisty Jacques’a Émile’a Blanche’a. Zagadnął on malarkę: „Madame Halicka, pani jest sławna, a nigdy nie widziałem żadnej z pani prac”. Taka to właśnie była sława Halickiej, która przez długie lata żyła w cieniu Marcoussisa i nigdy specjalnie nie zabiegała o splendory czy uznanie.
Najlepszy dowód – jej wspomnienia ilustrowane są pracami męża. Nadmierna skromność?
Może raczej potrzeba opowiadania nie tyle o sobie, co o niesamowitej epoce, w której żyła. „Nie jestem kubistką ani naturalistką, ani impresjonistką, ani surrealistką, po prostu pragnę wyrażać poetyckość i chcę, żeby wynikała nie z literatury, ale z treści plastycznej” – mówiła o swoim malarstwie Pani Alicja.
Oprac. Oleksandra Branitska
Studentka Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach
(na podstawie źródeł z Internetu)