
Kontynuujemy cykl artykułów poświęcony historiom polskich malarek drugiej połowy XIX wieku i XX wieku – utalentowanych, odważnych i niezwykle wszechstronnych.
(Projekt jest finansowany ze środków Ambasady RP w Kijowie).
W czasach, gdy kobiety miały być cichymi muzami dla mężczyzn z piórem i pędzlem – Mela Muter złamała zasady. Nie chciała być niczyją muzą. Chciała być twórczynią. I została nią – choć zapłaciła za to cenę, jaką mało kto byłby gotów ponieść.
Urodzona w trudnym świecie
Przyszła na świat jako Maria Melania Mutermilch w 1876 roku, w zasymilowanej, zamożnej rodzinie żydowskiej w Warszawie. Jej ojciec, właściciel fabryki, zapewnił dzieciom staranne wykształcenie, ale świat, w którym dorastała, był pełen sprzeczności: z jednej strony – kultura i ambicje, z drugiej – antysemityzm, ograniczenia, patriarchat.

Bycie kobietą w sztuce było już wystarczającym wyzwaniem. Bycie Żydówką, kobietą i artystką w jednym – to była potrójna walka o prawo do istnienia.
Ucieczka do Paryża – czyli nowy początek
W 1901 roku wyjechała z mężem – Michałem Mutermilchem – do Paryża. Tam rozpoczęła nowe życie. Studiowała w Académie de la Grande Chaumière, ale prawdziwe lekcje dawało jej samo życie – samotność emigrantki, bieda, niezależność.
Ale nawet w stolicy sztuki nie uciekła od uprzedzeń. W Paryżu jej nazwisko zdradzało pochodzenie. W czasie obu wojen światowych żyła z poczuciem zagrożenia, wyobcowania i niepewności. Wielu jej przyjaciół – również artystów – zginęło lub zniknęło z powierzchni ziemi. Jej malarstwo z tych lat staje się ciemniejsze, bardziej introspektywne. Straciła syna, przeżyła izolację. Ale nigdy nie porzuciła sztuki.

Etapy i przemiany – jak z biografii pokoleń
Muter nie miała jednej „ery twórczej”. Przechodziła przez kolejne przemiany, jakby zrzucała skórę:
- Młodość – pastelowa, pełna światła i miękkich konturów. Nadzieja i energia.
- Czas po rozstaniu z mężem – wyraźniejsze linie, dramatyczna paleta, dużo autoportretów. Szukanie siebie jako kobiety wolnej.
- Lata wojny i po niej – ciemne, pełne samotnych sylwetek. Ludzie zmęczeni, zgarbieni – jakby nosili świat na plecach. To już nie była estetyka – to była egzystencja.
Elita wokół niej – ale nigdy nad nią
W jej paryskim atelier pojawiali się najwięksi:
- Rainer Maria Rilke – z którym połączyła ją duchowa i intelektualna więź – a może i coś więcej.
- Diego Rivera, Aristide Maillol, Ramon Casas, Władysław Reymont, Zofia Nałkowska – jej przyjaciele, modele, rozmówcy, czasem kochankowie.
Nie była dodatkiem do geniuszy – była im równa. Czasem nawet przewyższała ich odwagą.

Mężczyźni? Tak. Ale tylko na własnych warunkach.
Z mężem – Michałem Mutermilchem – rozstała się po dziesięciu latach. Zachowała jego nazwisko jako „Muter”, ale tylko dlatego, że zrobiła z niego swój znak towarowy.
Nie chciała być „czyjąś kobietą”. Chciała być sobą. Romansy? Były. Intensywne, pełne dialogu, sztuki, zderzeń światów. Ale żaden mężczyzna nie stał się osią jej życia. Tą osią była sztuka.
Obrazy, które mówią więcej niż biografia
Jej obrazy nie upiększają. One patrzą. Milczą, ale mówią wszystko:
- „Portret Władysława Reymonta” – noblista widziany bez pompy, prawdziwy, surowy.
- „Autoportret w turbanie” – spojrzenie kobiety, która przeżyła wiek, wojnę, stratę dziecka – i dalej maluje.
- „Matka z dzieckiem”, „Pejzaż z Avignon”, „Stara kobieta” – codzienność bez makijażu. Zwykli ludzie. Prawdziwe życie .

Zmarła po cichu, żyje głośno
Odeszła w 1967 roku. W samotności, z dala od galerii i fleszy. Ale to był tylko cień w historii. Bo dziś jej obrazy wracają. Do muzeów, na aukcje, do świadomości ludzi, którzy szukają prawdy – nie dekoracji.
Dlaczego dziś potrzebujemy Meli Muter?
Bo nie bała się być inna. Bo miała odwagę mówić własnym językiem.
Bo jako Żydówka, emigrantka, samotna matka i artystka – przetrwała systemy, wojny, modę i czas. Jeśli dziś szukamy wzorców kobiet niezależnych, twórczych, niepokornych – Mela Muter nie tylko się nadaje. Ona patrzy z obrazów i mówi:
Nie czekaj na pozwolenie – działaj!
Karolina JERMAK