(Rozmowa pierwsza)
O udzielenie wywiadu poprosiłem Władimira Zasuchina na imprezie Kijowskiego Polskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego im. Adama Mickiewicza. Mój rozmówca jest Artystą Ludowym Ukrainy, autorem wielu popularnych piosenek wykonywanych nie tylko w Ukrainie, ale także daleko poza jej granicami, wśród których znalazła się bardzo popularna piosenka „Brzegi”, napisana do wiersza wybitnego ukraińskiego poety Jurija Rybczyńskiego.
Tego właśnie wieczoru, zdałem sobie sprawę, że praca pana Włodzimierza to nie tylko komponowanie muzyki do piosenek, ale nieraz, w razie potrzeby, twórcze podejście do ich komponentu tekstowego (oryginalne teksty piosenek i tłumaczenia z innych języków), nie mówiąc już o jego unikalnym stylu wykonawczym.
A tego wieczoru zaśpiewał on dla nas piosenkę własnego autorstwa w języku polskim (słowa i muzyka) "DWOJE W POCIĄGU".
Na kolejnym spotkaniu zadałem mu pierwsze, jakie przyszło mi do głowy, pytanie:
– Przepraszam! Od dawna chciałem Pana spytać. Otóż, jak wielu znanych artystów, śpiewa Pan w różnych językach i wygląda na to, że jest Pan poliglotą. Czy naprawdę włada Pan tymi wszystkimi językami?
– Nie wiem jak u innych, ale o sobie powiem, że oprócz mojego ojczystego rosyjskiego i ukraińskiego, dobrze władam włoskim i w mniejszym stopniu polskim. Dlatego staram się w swojej pracy nie wychodzić poza te cztery języki. Uczyłem się włoskiego w konserwatorium, ale nigdy nie uczyłem się polskiego, chociaż miałem z nim stały kontakt, gdyż urodziłem się i wychowałem we Lwowie.
Lwów – byłe polskie miasto, a zatem dorastałem w otoczeniu rodowitych Polaków. Mimowolnie, na poziomie podświadomości, mój dziecięcy umysł wchłonął język, zwyczaje i tradycje kulturowe tych ludzi i to żyje we mnie do dziś, co zresztą najprawdopodobniej stało się powodem napisania piosenki „DWOJE W POCIĄGU” po polsku.
– A co z innymi językami?
– Porozmawiajmy o tym innym razem, przy filiżance herbaty. To pytanie zasługuje nie na formalną odpowiedź, ale na bardziej wnikliwą rozmowę na ten temat.
– Zgadzam się!
***
I oto, siedząc przy filiżance herbaty w pracowni twórczej Ludowego Artysty Ukrainy Wołodymyra Zasuchina, ujrzałem wiszący nad kominkiem niezwykły przedmiot, przypominający formatem tablicę rejestracyjną samochodu. Podobnie jak zwykła tablica rejestracyjna wykonany był z metalu, ale zamiast cyfr wyciśnięto na niej napis po łacinie:”WŁADIMIR ZASUCHIN*COPACABANA*RIO DE JANEIRO*BRAZYLIA 2002”.Spytałem:
– Wołodymyr Frołowycz, co to za pamiątka, i o czym ona mówi?
– Dosłownie oznacza to, co tam jest napisane – że ja, Włodzimierz Zasuchin, byłem na plaży Copacabana w Rio de Janeiro w 2002 roku.
– I co, tam wszystkim rozdają coś takiego?
– Nie do końca tak i nie rozdają, ale sprzedają. Nie wiem jak jest teraz, ale wtedy po plaży spacerowali drobni kupcy obwieszeni różnymi pamiątkami dla turystów. Wśród pamiątek są takie cudeńka imitujące tablicę rejestracyjną samochodu, na której jest napisane po portugalsku „RJ–Rio de Janeiro BRASIL–2002”.Moja tabliczka została wykonana indywidualnie z moim imieniem i wręczona mi w prezencie jako wyraz szacunku. Faktem jest, że dzień wcześniej wziąłem udział w programie telewizyjnym Jo Suareza i w jeden wieczór stałem się sławną osobą w całym kraju. Dzień po emisji ludzie rozpoznali mnie na ulicy ze względu na popularność tego programu, a ten napis to dla mnie nie tylko pamiątka, to coś więcej.
– Jak długo był Pan w Brazylii?
– Niedługo. Tylko dziesięć dni, ale wrażenia pozostały na całe życie.
– Na przykład!?
– Na przykład, nawet nie wiem, jak to lepiej powiedzieć, wrażenia czysto geograficzne czy trafniej astronomiczne.
– Co ma Pan na myśli?
– Otóż to, że przyzwyczajony do życia na północnej półkuli planety Ziemia, przenosząc się na półkulę południową, poczułem się jak „Alicja w krainie czarów”. Lustrzane ułożenie ciał niebieskich przełamuje porządek znanych punktów orientacyjnych. Słońce opisuje (pozorną) trajektorię – zamiast z lewej na prawo, porusza się z prawej na lewą tj. w przeciwnym kierunku. To samo z porami roku. Kiedy my mamy lato, oni mają zimę, kiedy u nas jesień, to u nich jest wiosna. Co prawda, zima niewiele różni się od naszego lata, co pozwala im zbierać rocznie trzy lub cztery plony czy też, zajmując się hodowlą bydła, nie budować obór dla bydła. Nie ma potrzeby chronienia zwierząt przed zimnem i przygotowywania pokarmu na zimę. Oczywiście nie mam tu na myśli całej Brazylii.
Jest to potężny kraj o obszarze 8 516 000 км² i zajmuje kilka stref klimatycznych Ameryki Południowej. Mówię o szerokościach geograficznych na jakich leży Rio de Janeiro i o tym co widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy.
Ocean i plaże zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Ocean jest niesamowity w swojej mocy. Przez dziesięć dni nie widziałem go spokojnego. Ryk nadciągającej cztero–, pięciometrowej fali mimowolnie przywołuje myśl o ogromnym potencjale drzemiącym w tym żywym organizmie. A miejscowi powiedzieli mi, że to wcale nie burza, a całkiem normalna pogoda, którą surferzy tak bardzo uwielbiają. Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy widziałem tam surfowanie na żywo. Do tej pory widziałem to tylko w telewizji.
No a plaże są tam wyjątkowe. Panuje idealna czystość i porządek. Jest to monitorowane przez lokalne gminy. Trzeba zaznaczyć, że w Brazylii cała strefa przybrzeżna została oddana w ręce samorządów lokalnych, i ani jeden skrawek wybrzeża oceanu nie oddano w ręce prywatne (nawet pod wynajem). Dlatego na żadnej z plaż nie widziałem jakichś płotów, ogrodzonych terenów czy innych ograniczeń. Wręcz przeciwnie, mnóstwo doskonale wyposażonych boisk do piłki nożnej, siatkówki, badmintona i innych sportów. I wszystko to jest utrzymywane w normalnym stanie i funkcjonuje. Jednym słowem wiele było dla mnie nowości i miłych siurpryzów.
– A jak ludzie?
– A co z ludźmi? Tak jak wszędzie, ludzie żyją swoim zwykłym rytmem, w radościach i smutkach, w rozwiązywaniu palących problemów, w uwarunkowaniach, które dyktuje im samo życie. Wszyscy byli dla mnie mili i uprzejmi. Łatwo było mi się porozumieć, bo stale towarzyszyła mi sekretarka ambasadora Brazylii na Ukrainie Irina Radzijewska, która biegle włada portugalskim – oficjalnym językiem Brazylii i nieraz jej pomoc była bezcenna. Tak na przykład w studiu telewizyjnym, tuż przed włączeniem kamery zostałem przedstawiony orkiestrze i ogłoszono nam, że mamy tylko siedem minut na poznanie się i próbę.
– No, jeżeli pamiętać, że w muzyce jest siedem nut, to na każdą z nich przypada jedna minuta…
– Tak, dobry żart, ale wtedy nie do żartów mi było. To był katastrofalnie krótki czas, nawet gdybyśmy znali się z zespołem wcześniej i mówili w tym samym języku. Ale wyjścia nie było i rzuciliśmy się na oślep do tego odmętu. Irina pomagała, jak tylko mogła, ale nie była zbytnio zaznajomiona z terminologią muzyczną.
I tylko dzięki temu, że sama muzyka (mająca w swoim arsenale tylko siedem nut) jest językiem międzynarodowym, pozwalającym muzykom z różnych krajów szybko znaleźć wspólny język, udało nam się z honorem wyjść z tej niełatwej sytuacji. I, oczywiście, duże znaczenie miały kwalifikacje tych muzyków oraz to, że materiał muzyczny, który musieliśmy przygotować, nie był trudny.
– O ile rozumiem, to Pański występ w programie telewizyjnym był najważniejszym i najbardziej doniosłym wydarzeniem tej wyprawy…
– Nie tylko. Oczywiście było to bardzo ważne wydarzenie, ale nie najdobitniejsze. Najbardziej wyrazistym i niezapomnianym dla mnie stał się nieoczekiwanie dzień przylotu do Rio de Janeiro. Inicjatorem mojej podróży był ówczesny Ambasador Brazylii w Ukrainie Helder Martins de Moraes. Pewnego dnia, na jednym z moich koncertów, podszedł i zaproponował, żebym był jego gościem w Brazylii, gdzie chce zorganizować kilka moich występów. Naturalnie, zgodziłem się.
I tak zamieszkałem w jego mieszkaniu w Rio.
Z okien roztaczają się wspaniałe widoki na ocean. Okazuje się, że okna wychodzą na Avenida Atlantica, wzdłuż której ciągnie się przez kilka kilometrów słynna plaża Copacabana.
Szybko rzucam swoje rzeczy, biorę wszystko, co potrzebne do pływania i w te pędy na plażę. Aby to zrobić, wystarczy wyjść z domu, przejść przez ulicę i ocean u twoich stóp. Spiesząc się odruchowo obejrzałem się w stronę domów, z których wyszedłem i tu… osłupiałem…
W szczelinie między domami na chmurze stoi ogromny Jezus Chrystus z rozpostartymi ramionami i górując nad wszystkim patrzy prosto na mnie.
Nawet teraz, po wielu latach, nie jestem w stanie właściwie oddać tego uczucia. Pamiętam tylko, że ugięły mi się nogi i chyba upadłem na jedno lub oba kolana. Niewytłumaczalny, zimny dreszcz przeszedł mi po plecach, i coś jakby stanęło w gardle, nie dając mi oddychać. To był prawdziwy szok. Jak długo byłem w tym stanie, nie wiem, ale wydawało mi się to wiecznością. Kiedy doszedłem do siebie i wrócił mi dar mowy, wykrzyknąłem: – Boże! Co to jest?
Ktoś, ze stojących obok mnie, spokojnie odpowiedział:
– To pomnik Chrystusa na Corcovado.
– Corcovado? Co to?
– To jest góra o wysokości ponad 700 metrów, na której stoi Jezus.
– Taki duży?!
– Tak! Wysokość samej figury, bez cokołu, wynosi 32 metry.
Coś niesamowitego! – pomyślałem i przypomniałem sobie, że wiedziałem przecież wcześniej o tej statui i widziałem ją wiele razy na zdjęciach, ale nie mogłem sobie nawet wtedy wyobrazić jej skali. W rezultacie kąt widzenia, pod jakim Chrystus ukazał się moim oczom i fakt, że szczyt góry, na której stoi, spowity był chmurą, zażartowały na mojej wyobraźni złudzeniem, że widzę żywego Jezusa stojącego na obłoku.
– Tak, wyobrażam sobie Pana stres.
– Po nim nie do końca oprzytomniałem. Resztę dnia spędziłem na autopilocie.
– Na autopilocie? To znaczy jak?
– To jest taki stan, kiedy mózg jest odosobniony od ciała, gdyż dręczy go wciąż jedna obsesyjna myśl, a ciało, jak jeździec bez głowy, funkcjonuje dalej w trybie automatycznym, nawykowym. I dopiero o północy, zasypiając już, doszedłem do wniosku, że było to szczęśliwe zrządzenie opatrzności. Sam Bóg dał mi dobry znak i swoje błogosławieństwo.
– Błogosławieństwo, na co?
– Życzył mi przychylności losu – tego, że mój pobyt w Brazylii będzie udany i czeka mnie sukces.
– I te Pańskie nadzieje na sukces sprawdziły się?
– Tak! Więcej niż sprawdziły się, nawet prześcignęły oczekiwania.
– A czy udana podróż do Brazylii miała pozytywny wpływ na Pańską pracę w przyszłości?
– Tak, zarówno dla kreatywności, jak i dla całego mojego przyszłego życia osobistego. Ale to już inna historia i nie chciałbym teraz o tym mówić. Może innym razem...
Rozmawiał: Aleksander KLIMENKO