Dziś: sobota,
27 lipca 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Kultura
Rozmowy przy filiżance herbaty
LOS CHCIAŁ, ŻE ZNALAZŁEM SIĘ WE WŁAŚCIWYM MIEJSCU I WE WŁAŚCIWYM CZASIE… (rozmowa druga)

Ponownie odwiedziłem Artystę Ludowego Ukrainy Wołodymyra Zasuchina (z którym pierwszą rozmowę opublikowałem w 684 numerze Dziennika Kijowskiego) aby, przy herbatce, podzielił się swoim arcybogatym doświadczeniu twórczym i życiowym.

- Panie Wołodymyre, jest Pan członkiem Kijowskiego Polskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego im. A. Mickiewicza. A dlaczego, powiedzmy, nie włoskiego? W końcu dobrze zna Pan język, ma dość bliskie kontakty z Włochami i nadal komunikuje się z nimi przez Internet?

- Cóż, po pierwsze, nie wiem, czy takie włoskie stowarzyszenie w ogóle istnieje w Kijowie. Po drugie, nawet jeśli coś takiego istnieje, nikt mnie tam nie zaprosił.

- A do polskiego zaproszono?

- Można tak powiedzieć. Faktem jest, że w te czasy polskie środowisko kulturalno-oświatowe dopiero się kształtowało, a ja znalazłem się u początków jego poczęcia. Było to pod koniec lat 80. ubiegłego wieku. Na jednym z koncertów zapoznałem się z artystą Teatru im. I. Franki  - Janem Kozłowem. Jan Siemionowicz - Zasłużony Artysta Ukrainy był dość znaną postacią w kohorcie aktorskiej braci Związku Radzieckiego dzięki popularnemu wówczas serialowi akcji „Zrodzona z rewolucji”, w którym z powodzeniem zagrał. Poraził mnie swoją genialną znajomością języka polskiego, bo był przecież Polakiem – jak to się mówi – „z krwi i kości”. Zaprzyjaźniliśmy się, często spotykaliśmy, razem uczestniczyliśmy w imprezach kulturalnych, które on organizował dla kijowian polskiego pochodzenia, w koncertach dla polskiej ambasady, jak też i w koncertach na terenie Polski. Przedstawił mnie też panu Anatolowi Romeyce i dwaj oni faktycznie zaproponowali mi włączenie się do odradzającego się wówczas ruchu polskiego.

Czasy były niełatwe, ale udało nam się utrzymywać nasze przedsięwzięcia na odpowiednim poziomie. A potem nadeszły szalone lata dziewięćdziesiąte… Runął mur berliński, rozpadł się Związek Radziecki. Ukraina otrzymała wolność, ale jeszcze nie wiedziała, jak ją obrócić w dobro narodu. Wszyscy pragnęli natychmiastowych zmian, a Ukraina nie miała wówczas jeszcze doświadczenia w budowaniu wolnej, niezależnej demokracji. Był to czas prób i błędów, wzlotów i upadków, sukcesów i porażek, rozwoju przestępczych struktur mafijnych. To, jak polskiej społeczności Ukrainy udało się przetrwać w tym trudnym czasie, do dziś zdumiewa. Po śmierci prezesa Anatola Romeyki ster Stowarzyszenia im. Mickiewicza na długie lata przejęła Irena Gilowa.

- A Pański przyjaciel Jan Siemionowicz?

- Dawno temu na stałe wyjechał do Polski i straciłem z nim kontakt. Teraz można łatwo skontaktować się z każdym cywilizowanym punktem świata za pośrednictwem portali społecznościowych, ale wtedy… Obecne pokolenie nie wyobraża sobie, jak żyliśmy w czasach, gdy telefon w mieszkaniu był luksusem.  I właśnie niedawno dzięki internetowi ze smutkiem dowiedziałem się, że jesienią 2015 roku Jan Kozłow już nie żyje.

- A jak osobiście udało się Panu przetrwać te trudne lata dziewięćdziesiąte?

- Ach, lata dziewięćdziesiąte! Dla wielu były to lata gotowej na wszystko egzystencji, zwłaszcza dla artystów. Trudności zaczęły się pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy nastąpiła awaria ogólnozwiązkowego systemu planowania tras koncertowych. Cała armia zwykłych artystów została „na lodzie”. Tylko ci, którym udało się do tego czasu zaczerpnąć trochę sławy, przynajmniej jakoś wymanewrować, utrzymali się na powierzchni. Reszta była zmuszona szukać innego sposobu zarobku na chleb powszedni.  Ja w tym czasie jako artysta miałem dobrą renomę, ale nie na tyle, by utrzymać rodzinę. Znajomość języka włoskiego oraz wykształcenie konserwatorskie umożliwiły spróbowanie swoich sił we Włoszech. Udało mi się zdobyć wizę na trzy miesiące i wyjechać. Na początku nie wszystko układało się najlepiej, ale potem znalazłem tam swoją publiczność i dzięki temu do 1998 roku prawie co roku jeździłem na występy gościnne do tego pięknego kraju, co później dawało mi możliwość nie tylko przeżycia, ale także podniesienia mego autorytetu u siebie w kraju.

Każdorazowo, po spędzeniu blisko jednego miesiąca we Włoszech, wracałem do domu i dalej aktywnie pracowałem. Moja praca została doceniona i w maju 1997 roku przyznano mi tytuł „Artysty Ludowego Ukrainy”, zostałem członkiem elity ukraińskiej społeczności artystycznej, uznano mnie za jednego z najlepszych ukraińskich wykonawców. Zacząłem też pisać muzykę. Były to piosenki oparte na wierszach Jurija Rybczyńskiego, które odniosły sukces i stały się popularne. Tak więc, w dużej mierze dzięki Jurijowi Jewgiejewiczowi, lata dziewięćdziesiąte zakończyły się dla mnie triumfalnie.

- A jak pan Jurij ustosunkowywał się do tego, że używa Pan jego wierszy torując sobie szlak do powodzenia?

- Z aprobatą! Po pierwsze, był i do dziś jest bardzo pozytywnie nastawiony do wszystkich początkujących autorów i zawsze stara się im jak najlepiej pomóc.

A po drugie, zastrzegam, że nie używałem nikogo ani niczego. Jeszcze od połowy lat osiemdziesiątych z Jurijem Rybczyńskim jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Spędzaliśmy razem dużo czasu. I oto już pod koniec lat dziewięćdziesiątych, pewnego dnia,  przybywszy do administracji dzielnicy podolskiej stolicy na święto z okazji rocznicy Podołu, otrzymaliśmy w prezencie książkę „Podół”, na stronie tytułowej której wydrukowano werset:

Я кажу спасибі долі,
І далекій тій весні,
Що судилось на Подолі
Народитися мені.

I tu Jurij Jewgiejewicz mówi: „Och! To moje wiersze! Ale szkoda, że nikt jeszcze nie napisał do nich muzyki. Przemilczałem, ale pomyślałem sobie: „Cóż, ja to zrobię”. Wróciłem do domu i napisałem. Piosenka spodobała się wszystkim i przypisano jej jedno z głównych miejsc w scenariuszu świąt. Utwór nazwaliśmy „Nad siwym Dnieprem” i stał się on początkiem mojej działalności kompozytorskiej. Tak się złożyło, że nieoczekiwanie znalazłem się we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Od tego momentu z Jurijem staliśmy się nie tylko przyjaciółmi, ale także współautorami wielu udanych piosenek. Oprócz przyjaźni łączy nas również fakt, że oboje urodziliśmy się pod znakiem Bliźniąt i istnieje wiele punktów stycznych w naszej mentalności.

Jurij opowiadał mi często o swoich polskich przodkach, którzy mieszkali w Kijowie na Podolu, o tym, jak jego dziadkowie zostali zmuszeni do dokonania ważnego wyboru i zmiany wiary katolickiej na prawosławną, i jak to później uratowało życie babci.

Często ludzie dokonują ważnych wyborów, nie myśląc o tym, jak wpłynie to na ich przyszłość. A wracając do pytania – dlaczego wybrałem społeczność polską, a nie włoską, mogę śmiało powiedzieć, że to nie ja wybrałem, to ona wybrała mnie. Chociaż zrobiłbym tak samo. Włochy, pozostając mi duchowo bardzo bliskie, nie mogą stać się mi droższe od Polski. Moje dzieciństwo minęło w środowisku polskim we Lwowie i środowisko to towarzyszyło mi w Kijowie, stając się częścią mojego życia. To ogniwo siedzi we mnie tak głęboko, że nic nie jest w stanie go ze mnie wymazać i umrze we mnie tylko ze mną.

- Podczas naszej poprzedniej rozmowy powiedział Pan, że w swojej pracy stara się nie wychodzić poza cztery języki. Są to rosyjski, ukraiński, włoski i polski. A co z portugalskim?

- Nie znam portugalskiego, ale jest bardzo podobny do włoskiego. To tak jak z rosyjskim i ukraińskim. Rosjanie nie mówią po ukraińsku, ale rozumieją prawie wszystko. I tak i tu. Piosenkę „Copacabana” w brudnopisie napisałem w Rio, a ostatecznie, z pomocą Jurija Rybczyńskiego, skończyłem już w Kijowie. Okazała się utworem bardzo intymnym, oddającym wrażenia i nastroje, których tam doświadczyłem. Najpierw przetłumaczyłam rosyjski tekst na włoski, a potem Irina Radziejewska pomogła mi w adaptacji na portugalski. Proponowała mi różne opcje, a ja je akceptowałem, lub odrzucałem. I w rezultacie wyszło, całkiem przyzwoite tłumaczenie.

- Ale ma Pan przecież w repertuarze również piosenki francuskie, jak i angielskie.

- Tak! Mam w swoim repertuarze kilka piosenek w języku angielskim i francuskim, a ponieważ nie władam tymi językami doskonale, musiałem dużo popracować, aby zrozumieć znaczenie każdego słowa, każdej frazy.

- I zapewne popracować nad idealną wymową?

- Oczywiście. Jest to warunek obowiązkowy.

- Rozumiem, inaczej mogą obrzucić pomidorami.

- W sensie przenośnym tak. Chociaż w Ukrainie, a właściwie prawie na całym terenie byłego Związku Radzieckiego, niewiele osób potrafi odróżnić szczerą „abrakadabrę”, na którą często pozwala sobie wielu naszych wykonawców, od poprawnego tekstu obcojęzycznej piosenki. Co innego za granicą, zwłaszcza w dalekiej zagranicy. Mogą naprawdę wygwizdać lub wymyślić jakieś inne świństwo (na przykład zmienić warunki umowy itp.). Muszę powiedzieć, że wykonując obcojęzyczne piosenki za granicą, niewielu naszych popowych piosenkarzy może liczyć na sukces.

Nie ma co ukrywać, szczerze mówiąc każdego z nas interesuje sukces i wielu, aby spodobać się w swoim kraju, że tak powiem „na ojczyzny łonie”, pozwala sobie na wszystko (i udaje, że śpiewa, otwierając usta - pod fonogram - i śpiewa, a raczej świergocze obcokrajowe piosenki). Nie pozwalam sobie na coś takiego, ani przed naszymi widzami, ani przed zagranicznymi, gdyż staram się być uczciwy i szczery nie tylko wobec publiczności, ale także wobec siebie. Dlatego wychodząc na scenę muszę być w stu procentach pewny, że ​​robię wszystko dobrze.

Co prawda jest tu również druga strona medalu. Doskonała wymowa czasami wprowadza ludzi w błąd. Mogą pomyśleć, że ty, znając ich język, z jakiegoś powodu nie chcesz z nimi rozmawiać. Kiedyś przydarzył mi się ciekawy incydent, związany z perfekcyjną wymową.

- Poważnie?..

- Tak. Było to w czasach ZSRR w Algierii. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. W ramach wymiany kulturalnej udałem się w składzie oficjalnej delegacji radzieckich artystów na tournée koncertowe po Algierii i Tunezji. Są to kraje francuskojęzyczne. Nasze koncerty cieszyły się dużym powodzeniem. Niemal po każdym koncercie, przyjęcie z poczęstunkiem. Na jednym z takich przyjęć podchodzą do mnie przedstawiciele lokalnego beau monde i mówią coś do mnie po francusku…

 Co… – nic nie rozumiem. Przez tłumacza odpowiadam, że nie mówię po francusku. Okazało się, że proszą mnie o zaśpiewanie czegoś z gitarą, którą zawsze mam przy sobie na wszelki wypadek.

Myślę sobie: „Rozmawiać nie potrafię, ale umiem śpiewać” –  i żeby im sprawić przyjemność, zdecydowałem się wykonać piosenkę z repertuaru Joe Dassina po francusku. Ukradkiem obserwuję ich reakcję i widzę, że wbrew moim oczekiwaniom, zamiast spokojnie i refleksyjnie słuchać piosenki, zaczęli o czymś żywo dyskutować (ale już po arabsku), gestykulować i patrzeć z ukosa w moją stronę.  No cóż, chyba się skompromitowałem - pomyślałem. Trzeba było zaśpiewać im „Oczy czarne”. To zawsze jest przysłowiowy „as w rękawie” na taką sytuację.

Po jakimś czasie podeszła do mnie ich tłumaczka i zapytała po rosyjsku, dlaczego ukrywam fakt, że biegle władam francuskim. Próbowałem jej wytłumaczyć, że znam tylko francuskie teksty i tyle! Że potrafię chyba że tylko przywitać się, pożegnać, życzyć smacznego i może jeszcze znam kilka oficjalnych zwrotów, ale nic więcej. Tłumaczka (zapewne pracowniczka służb odpowiednich) dość uważnie wysłuchała mojego tłumaczenia, po czym ciężko westchnąwszy rzekła: „Dał się Pan ponieść wymowie. Słuchając Pana, od razu zrozumieliśmy, że jest Pan rezydentem KGB, a utalentowany artysta to tylko pańska legenda… ”

Nie rozmawiali już ze mną tego wieczoru, a nawet, kiedy wychodziliśmy, nie przyszli się pożegnać. Tak to bywa…

Rozmawiał Aleksander KLIMENKO

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України