Dziś: czwartek,
21 listopada 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Aktualności
POWOŁANI DO BRATERSTWA, czyli Rozmowy z wolontariuszami

Braterstwo to więź między ludźmi oparta na przyjaźni, wzajemnej pomocy, solidarności i empatii. Takie jest moje rozumienie tego słowa - nośnika niezwykle cennych treści i nie będę się tu wdawała w zawiłe etymologie, analizy językowe, czy językoznawcze studia nad formą. Braterstwo oznacza, że drugi człowiek jest mi bliski, jakby był moim bratem. Nie będę też rozważała skomplikowanych relacji rodzinnych, w których bracia nie zawsze się kochają. Braterstwo to jedność. I tak je pojmują moi rozmówcy, ludzie, którzy pomagają Ukrainie wygrać tę niesprawiedliwą wojnę. Ludzie, którzy nie są politykami, prezydentami, ale być może naszymi sąsiadami z tej samej ulicy, z tego samego bloku. Można by powiedzieć zwykłymi ludźmi, gdyby nie to, że oni są niezwykli. Organizują pomoc humanitarną i sami ją zawożą na linię frontu, narażając przy tym życie, szyją, robią na drutach skarpety, wyrabiają batony energetyczne, opiekują się przesiedleńcami, rodzinami uchodźców - można wyliczać niemal bez końca. Każda rozmowa jest inna, jak i człowiek, który znalazł czas, aby spotkać się ze mną i porozmawiać. Ludzi tych, poza faktem, że niosą pomoc, łączy jedno - nie lubią mówić o tym, co robią, a robią dużo. Jedni mieszkają w Polsce, inni w Ukrainie. Nie ma znaczenia, gdzie, ważne, że są skuteczni.

Każdy z moich rozmówców inaczej odpowiada na pytanie o motywację, ale dopiero wtedy, gdy proszę o rozwinięcie wypowiedzi. W pierwszym momencie i odruchu są bezradni wobec takiego pytania: Dlaczego to robisz, dlaczego pomagasz, dlaczego narażasz życie, dlaczego robisz to kosztem swojego życia rodzinnego? Mówią: Przecież to naturalne, nie można inaczej.

Kto ich powołał do pomagania innym, kto obarczył taką misją? Oni sami powołali się, bez żadnego przymusu z zewnątrz (jedynym jest wojna), powołało ich sumienie i poczucie przyzwoitości.

 Józef Konrad Korzeniowski w "Lordzie Jimie" napisał: "Człowiek jest zadziwiający, ale arcydziełem nie jest."

Ciekawe, co powiedziałby, gdyby mógł porozmawiać z powołanymi do braterstwa?

Ewa Gocłowska (ORPEG) Kijów

 

UKRAINA TO MOJA DRUGA OJCZYZNA

Mariusz Markowski - Polak, przedsiębiorca, współwłaściciel firmy BIKOR zajmującej się materiałami budowlanymi, współwłaściciel Ośrodka Rehabilitacyjno-Wypoczynkowego "DOBRY BRAT" w Osieku (w Polsce, w Borach Tucholskich), założyciel fundacji "Dobry Brat", od trzydziestu lat mieszka w Ukrainie.

E.G.: Od trzydziestu lat mieszka Pan w Ukrainie. Jak to się stało? Co o tym zadecydowało? Co Pana związało z Ukrainą?

M.M.: Tak, mieszkam tu w Ukrainie, ale mieszkam też w Polsce. Mogę powiedzieć, że większą część roku spędzam w Ukrainie. A to, że tu mieszkam, to czysty przypadek. Miałem 32 lata, gdy tu przyjechałem na rok w charakterze  dyrektora technicznego. Reprezentowałem firmę, która powierzyła mi zadanie - miałem pomóc jej rozpocząć  działalność  w Ukrainie i po roku wrócić do Polski. Jak widać z roku zrobiło się 30 lat.

E.G.: Nie będę Pana pytała o  sprawy zawodowe związane z biznesem, chociaż zapewne są to zagadnienia ciekawe, bo chcę się skupić na Pańskiej działalności wolontariackiej, czyli interesuje mnie Dobry Brat.

M.M.: Tu musimy wyraźnie oddzielić ośrodek rehabilitacyjny od fundacji o tej samej nazwie, chociaż oczywiście zbieżność nazwy nie jest przypadkowa. Są to dwa byty powiązane ze sobą.

E.G.: Zacznijmy od ośrodka.

M.M.: W 2009 roku ze wspólnikiem z Polski kupiłem ośrodek pod nazwą DOBRY BRAT. On już taką nazwę miał. To jest siedlisko o tej nazwie i tam jest ośrodek rehabilitacyjny, który kupiliśmy. W 2014 roku zaczęła się wojna w Ukrainie i wtedy zaczęły do nas, do firmy Bikor, napływać pytania i prośby o pomoc finansową. Wysyłaliśmy pieniądze, ale nie mieliśmy kontroli nad tym, co się później z nimi działo. Nigdy nie mieliśmy pewności, że one docierają tam, gdzie powinny. I wtedy mnie olśniło, że ja, mając ośrodek rehabilitacyjny, mogę przecież pomagać w inny sposób i zaproponowałem Ministerstwu Obrony Ukrainy, że mogę zaprosić na turnusy rehabilitacyjne wojskowych. No ale w pierwszej chwili to się, niestety, nie udało, bo nikt nie chciał uwierzyć, że ktoś chce przyjąć do ośrodka 30 żołnierzy i rehabilitować ich za własne pieniądze.

E.G.: Ale w końcu jakoś się udało?

M.M.: Tak, dzięki pomocy przyjaciół nawiązałem kontakt z 95 Brygadą Żytomierską, a tam było wtedy już bardzo dużo chłopaków poranionych, potrzebujących rehabilitacji. No i przyjechała do nas pierwsza grupa licząca 35 osób.

E.G.: To Pan finansował ich pobyt i rehabilitację?

M.M.: Tak, ze wsparciem przyjaciół i znajomych. Była to całkowicie prywatna inicjatywa, bez pomocy żadnego z państw.

E.G.: Ile było już tych turnusów?

M.M.: Zaraz, spróbuję to w tej chwili policzyć. To było około 20 turnusów, średnio po 20 osób.

Myślę, że to było jakieś 400 osób. Oczywiście można to sprawdzić, podać dokładne dane, a nie przybliżone, ale nie zagłębiam się w te liczby. Dla mnie liczy się człowiek, który nam zaufał i powierzył swoje zdrowie, a może nawet życie, naszym lekarzom i rehabilitantom. Mój syn jest dyrektorem ośrodka i ustaliliśmy wspólnie, że żołnierzy z Ukrainy przyjmujemy, gdy mamy małe grupy komercyjne, aby mieli w pełni zapewniony dostęp do sprzętu i  opieki rehabilitantów. Im potrzebna jest codzienna  wielogodzinna indywidualna rehabilitacja. Mamy specjalny program dostosowany do potrzeb  żołnierzy, których rehabilitujemy. Chcemy, żeby  rehabilitacja była kompleksowa i  dobra jakościowo.

E.G.: Kto do was przyjeżdża na rehabilitację?

M.M.: Powiem tak: Przyjmujemy tylko tych żołnierzy, których umiemy rehabilitować, głównie z problemami układu ruchu, stawowymi, mięśniowymi, udarowców z niedowładami.

E.G.: Słyszałam, że leczycie takie przypadki, które w innych ośrodkach uznano za beznadziejne, niemożliwe do wyleczenia.

M.M.: Nie do końca tak. Gdy do nas przyjeżdżały pierwsze grupy w 2014 roku, to w Ukrainie nie było jeszcze prawdziwej rehabilitacji, były masaże. Dlatego tu nie można było tym ludziom pomóc, a my mogliśmy. Ale to się zmieniło. Powstały już w Ukrainie ośrodki rehabilitacyjne. Tutejsi rehabilitanci nie mają tak wysokich kwalifikacji jak nasi, ale naprawdę już dużo umieją. Ale w 2014 roku tak bywało, jak Pani mówi. Przyjechał do nas chłopak o kulach i powiedział, że w Ukrainie powiedzieli mu, że nie będzie już nigdy chodził. Od nas po dwóch turnusach wyszedł bez kul, na własnych nogach.

E.G.: Czy 2022 rok coś zmienił?

 M.M.: W 2022 roku skrzyknąłem wszystkich znajomych w Polsce i założyliśmy we Lwowie przy Urzędzie Wojewódzkim punkt pomocy Ukrainie i Ukraińcom. Do pomocy włączył się mój syn, który ze swoimi przyjaciółmi już 35 razy był z pomocą humanitarną. Pomagamy Domom Dziecka, przesiedleńcom itd.

E.G.: Skąd pozyskujecie rzeczy, które przywozicie tu do Ukrainy?

M.M.: Do 2023 roku pomagali nam Polacy,  którzy zbierali potrzebne rzeczy, między innymi moja córka też robiła zbiórki wśród swoich znajomych. W 2023 roku przyjechali do naszego ośrodka  ludzie z funduszu amerykańskiego, żeby zobaczyć, czym się zajmujemy, bo im władze wojewódzkie podpowiedziały. Spodobało im się  i dostaliśmy mały grant na pomoc uchodźcom. Potem jeszcze dostaliśmy finansowe wsparcie od fundacji ze Szwajcarii, ale oni dają środki tylko na pomoc dzieciom. Dostajemy pieniądze, kupujemy, pokazujemy faktury, oni zatwierdzają, zawozimy, dajemy ludziom, fotografujemy, pokazujemy fotografie i znów dostajemy pieniądze. Przekazujemy sami, bez pośredników, bo tylko w taki sposób mamy kontrolę i wiemy, że pomoc dotarła na miejsce – do potrzebujących. Dziś jedziemy pod Żytomierz z pomocą dla przesiedleńców. Mamy kontakt z fundacją, która opiekuje się tymi ludźmi, zna potrzeby dorosłych i dzieci, przekazuje nam informacje. Piszą do nas, co jest potrzebne, my kupujemy i zawozimy.  Tym ludziom bardzo potrzebna jest pomoc, nawet wtedy, gdy pracują i zarabiają. Oni przecież mieszkają u ludzi, nie mają swoich domów, muszą odkładać jakieś pieniądze. Muszą myśleć o tym, jak będą dalej żyli.

E.G.: To teraz Fundacja Dobry Brat.

M.M.: Fundacja powstała w 2014 roku jako wynik olśnienia, że mogę  pomagać organizując turnusy rehabilitacyjne. Pierwsze dwa  zrobiliśmy po kosztach. Fizjoterapeuci nie brali wynagrodzenia za swoją pracę, wszyscy wtedy pomagali, ale wiadomo było, że z czasem to się będzie musiało zmienić. I wcale nie chodzi o to, że zmienił się stosunek do Ukraińców. Po prostu ludzie mają swoje rodziny, muszą zarabiać. Trzeba było szukać w jakiś sposób pieniędzy. Na dłuższą metę nie byłem w stanie sam finansować tego projektu, tylko z pomocą kilku przyjaciół, więc zwróciłem się o pomoc do firm, z którymi współpracuję i do mniejszości ukraińskich w Polsce. Dyrektorem fundacji jest Svitlana Gonczarenko i to z jej inicjatywy zajęliśmy się dostarczaniem wyposażenia potrzebnego na pierwszej linii: kamizelek kuloodpornych, apteczek, sprzętu optycznego itp. Mamy pomysły i ciągle nowe inicjatywy.

E.G.: Dlaczego Pan to robi? Można przecież nie pomagać.

M.M.: Można, ale ja mam taki charakter, że muszę. Zawsze lubiłem pomagać. Mieszkam tu 30 lat. Ukraina to moja druga ojczyzna. Muszę pomagać. Tu są ogromne potrzeby. Poza tym Polacy dobrze wiedzą, czym jest wojna i ile zła doświadczyliśmy ze strony rosji.

E.G.: Widziałam takie fantastyczne zdjęcie zrobione w Chersoniu: Pan z biało-czerwonym szalikiem na tle kolumnady zwieńczonej napisem „Chersoń”. Proszę opowiedzieć o swoim tam pobycie.

M.M.: Jak tylko Chersoń wyzwolili, powiedziałem, że trzeba tam jechać z pomocą i pojechaliśmy. Zobaczyliśmy opustoszałe miasto, gdzieś tam ludzie ładują telefony w centrum, bo jest tam jakiś generator, ale najbardziej uderzyło mnie to, że cały czas słychać było ostrzały, na które ludzie nie reagowali. Przywieźliśmy cały bus pomocy i rozdawaliśmy te rzeczy (oczywiście było ich za mało w stosunku do potrzeb) i automatycznie uchylaliśmy głowy. Mieszkańcy Chersonia tego nie robili. Jedziemy dalej, mieliśmy dużo słodyczy dla dzieci, zatrzymujemy się gdzieś przy piaskownicy. Dzieci się tam bawią, pociski padają niedaleko, słychać je bardzo wyraźnie, a dzieci bawią się i nie zwracają na to uwagi. Dla nas to był szok.

E.G.: Ile razy tam byliście i jakie są potrzeby ludzi mieszkających w Chersoniu i okolicach?

M.M.: Ja osobiście byłem tam dwa razy, a wolontariusze jeździli 6 razy. Zawozimy tam głównie artykuły spożywcze i chemię. Ubrania nie są tak bardzo potrzebne.

E.G.: Kim są wolontariusze, którzy rozwożą pomoc humanitarną?

M.M.: To głównie Ukraińcy. Mój młodszy syn i jego przyjaciele.

E.G.: Mam tu takie zdjęcie, które nie wpisuje się w główny wątek naszej rozmowy, ale bardzo chcę o nim porozmawiać. Jest na nim żołnierz bez nogi.

M.M.: Tu znów jest pomoc. Na tym zdjęciu ja przekazuję snajperowi ukraińskiemu lunetę, a ten żołnierz dla mnie to  jest Duch Wojska Ukraińskiego, które jest nie do złamania. Jeśli człowiek bez nogi wraca na front, żeby dalej walczyć, to jest coś niesamowitego. Ci ludzie są dla mnie bohaterami. Z tyłu na ścianie są szewrony. Od pewnego czasu je zbieram. Wszyscy żołnierze, którzy przyjeżdżają do nas na leczenie, ofiarowują mi swoje szewrony, a dla mnie są one nadzwyczajną pamiątką.

E.G.: Za swoją działalność został Pan odznaczony tu w Ukrainie.

M.M.: Pierwsze odznaczenie otrzymałem w 2016 roku, drugie też przed rokiem 2022. Oba za pomoc w rehabilitacji żołnierzy. Trzeci medal dostałem niedawno, już po tym, jak zaczęła się wojna na pełną skalę, we Lwowie za pomoc Siłom Zbrojnym Ukrainy.

E.G.: Kiedy miał Pan okazję wystąpić we wdzięcznej roli Mikołaja? (Pytanie nawiązujące do jednego ze zdjęć)

M.M.: To była akcja w kościele w Obuchowie. Wszystko przygotował i wyreżyserował brat Sebastian. Mnie ubrał w strój Mikołaja, panie parafianki przebrał za sarenki i biegły one przed busem, którym jechał Mikołaj, czyli ja. A potem Mikołaj rozdawał dzieciom prezenty. Dzieci śmiały się i autentycznie były szczęśliwe. I to jest wartość-ucieszyć ukraińskie dzieci zimą 2023 roku. Taką wizję miał brat Sebastian, a ja zgodziłem się wystąpić w wyznaczonej mi roli.

E.G.: Jaki prywatnie jest Mariusz Markowski?

M.M.: Jestem bardzo towarzyskim człowiekiem i bez ludzi nie umiem żyć i nie mogę. Cały czas się z kimś spotykam. Lubię być z ludźmi, rozmawiać z nimi, słuchać ich. Lubię malarstwo, muzykę. Słucham różnej muzyki, ale rock lubię najbardziej, bo na nim się wychowałem. Lubię podróżować, gdyż to zaspokaja moją ciekawość świata.

E.G.: I ostatnie pytanie. Jaki ma Pan plan odnośnie fundacji, gdy skończy się wojna?

M.M.: Nie myślałem o tym, ale wydaje mi się oczywiste, że jak już wojna się skończy i wszyscy zaczną pomagać Ukrainie i moja fundacja nie będzie potrzebna, to ją zamknę. Ale jeśli potrzeb będzie dużo i będziemy potrzebni, to będziemy dalej pomagać.

E.G.: Dziękuję za rozmowę.

Ewa Gocłowska (ORPEG) Kijów

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України