Ksiądz Piotr Rosochacki
Zdjęcie z FB Caritas Spes
POWOŁANI DO BRATERSTWA-ROZMOWY Z WOLONTARIUSZAMI
Braterstwo to więź między ludźmi oparta na przyjaźni, wzajemnej pomocy, solidarności i empatii, oznacza, że drugi człowiek jest mi bliski, jakby był moim bratem. Braterstwo to jedność. I tak je pojmują ludzie, których sylwetki zaprezentowałam Państwu w cyklu wywiadów. Organizują pomoc humanitarną i sami ją zawożą na linię frontu narażając przy tym życie, szyją, robią na drutach skarpety, opiekują się przesiedleńcami, rodzinami uchodźców - można wyliczać niemal bez końca. Jedni mieszkają w Polsce, inni w Ukrainie. Nie ma znaczenia, gdzie, ważne, że są skuteczni. Kto ich powołał do pomagania innym, kto obarczył taką misją? Oni sami powołali się, bez żadnego przymusu z zewnątrz (jedynym jest wojna), powołało ich sumienie i poczucie przyzwoitości. Nie są prezydentami, politykami, można by powiedzieć: zwykłymi ludźmi, gdyby nie to, że są niezwykli. Zaprezentowałam kilku z wielu pomagających walczącej Ukrainie. Był to subiektywny wybór spośród licznych POWOŁANYCH DO BRATERSTWA. Cykl zamyka rozmowa z dyrektorem Caritas Spes Odessa - księdzem Piotrem Rosochackim
GDY SPOJRZAŁEM IM W OCZY, WIEDZIAŁEM, ŻE MUSZĘ TAM WRÓCIĆ
CARITAS SPES jest organizacją charytatywną, od 1995 roku prowadzi działalność w Ukrainie z ramienia Kościoła rzymskokatolickiego. CARITAS SPES ODESSA powstała 25 września 1999 roku i obejmuje pomocą wszystkich potrzebujących, bez względu na pochodzenie etniczne, narodowość, religię, status społeczny... Nazwa po łacinie oznacza Miłość i Nadzieja. Obecnie dyrektorem CARITAS SPES ODESSA jest polski duchowny ksiądz Piotr Rosochacki. Ksiądz Piotr w Ukrainie jest od 2007 roku; od 2008 roku do czerwca 2015 roku pracował w Symferopolu jako proboszcz parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Krym opuścił w czerwcu 2015 roku po tym, jak od samozwańczych okupacyjnych władz nie dostał pozwolenia na dalszy pobyt i sprawowanie funkcji proboszcza.
Ewa Gocłowska: Dla mnie Krym jest wyobrażeniem miejsca, o którym czytałam, które widziałam w filmach i które tak pięknie opisał Adam Mickiewicz w "Sonetach krymskich". Na Krymie nigdy nie byłam. Ksiądz mieszkał tam siedem lat. Gdy mówimy Krym, jakie obrazy powracają, może sytuacje, spotkania, rozmowy?
Ksiądz Piotr Rosochacki: Oczywiście, było i jest dużo wspomnień. Nawet kiedyś myślałem o tym, żeby napisać książkę o życiu Polaka na Krymie, ale jakoś nigdy nie miałem czasu na to. Dużo rzeczy w naturalny sposób umyka z pamięci. Wcześniejsze wydarzenia przesłania ostatni rok mojego pobytu w Symferopolu, rok okupacyjny. W lutym, marcu 2014 r. doszło do aneksji (aneksja miała swoje etapy), w miejscu flagi ukraińskiej pojawiła się rosyjska. I powiem tu coś, co może komuś nie spodoba się, ale dla mnie kwestia flagi była drugorzędna. Najważniejsze było funkcjonowanie Kościoła i na tym mi przede wszystkim zależało. Były spotkania z władzą, nieprzyjemne. W trakcie jednego z takich spotkań prokurator Natalia Pokłońska powiedziała mi, że Kościół katolicki jest niepotrzebny na Krymie. Odpowiedziałem, że Kościół katolicki był tu przed nią i to nie Kościół jest niepotrzebny. Tradycja chrześcijańska podaje, że święty Klemens, papież i męczennik poniósł śmierć na Krymie. Chrześcijaństwo było tam już w V - VI wieku. Na Krymie w 2014 roku nie ginęli ludzie (było kilka ofiar), nie było rozlewu krwi, otwartego konfliktu, a jednak było bardzo niebezpiecznie. Pamiętam taki dzień: Był piątek, z prokuratury krymskiej otrzymałem zawiadomienie, że mam się stawić w poniedziałek. Zrobiłem rachunek sumienia, powiedziałem parafianom i w poniedziałek pojechałem z parafianinem mającym miejscowy paszport, ojcem pięciorga dzieci, z pochodzenia Syryjczykiem, który ani słowa nie znał po polsku. Zabrałem ważne rzeczy, zostawiłem je w samochodzie, samochód zaparkowałem w centrum miasta, klucze dałem parafianinowi z prośbą, aby przekazał Biskupowi Jackowi (Biskup Jacek Pyl) i poszliśmy. Nie chcieli wpuścić tego mojego parafianina, ale powiedziałem, że to mój tłumacz (nie mówił po polsku), a oni tworzyli fikcję praworządności, więc weszliśmy razem. Fikcja też była z szafkami na telefony. Dostaliśmy klucz, ale oni swoje klucze także mieli. Poza mną byli przedstawiciele innych Kościołów i rosjanie nam wszystkim zrobili pranie mózgów, że Ukraina jest zła, gnębi duchownych i Kościół. Próbowali przekonać nas do rosyjskiej federacji (lubią tak mówić: rosyjska federacja). Prokurator Pokłońska powiedziała, że ponieważ mam dokumenty na pobyt wydane przez Ukrainę (nigdy nie miałem wizy rosyjskiej), będę musiał opuścić Krym, inaczej grozi mi aresztowanie. Nie chciałem wyjeżdżać, bo czułem, że jestem potrzebny, ale wiedziałem, że groźba aresztowania jest całkiem realna. Nawet nie musieliby się tlumaczyć, gdyż moje dokumenty traciły ważność. Jako bezrobotny przyjechałem do Odessy i tam zająłem się Caritasem. Wspomnienia z Krymu oczywiście wracają. Pamiętam, jak kiedyś jechałem pociągiem z krymskim Tatarem. W całym coupe tylko ja i on. Był to już okres wielkiego napięcia, ludzie nie ufali sobie, uprzedzenia kumulowały się. Nie chciałem ujawniać, że jestem księdzem, nie czułem się komfortowo, ten człowiek nie budził mojego zaufania, on też starał się mnie unikać, prawdopodobnie czuł to samo. A tu wchodzi "zielony ludzik" do przedziału, ogląda moje dokumenty i pyta, co robi Polak na Krymie i na dodatek ksiądz. I już nie było tajemnicy, wszystko zostało powiedziane na głos, ale jaka była radość tego Tatara, że jestem księdzem i do tego Polakiem. Okazało się, że zajmuje się handlem. Gdy się żegnaliśmy, powiedział: Przyjeżdżaj do mnie na zakupy, jak będziesz potrzebował produktów, dam ci cenę jak dla rodziny. Tam były trzy możliwości cenowe: cena hurtowa, cena dla Tatarów i cena dla rodziny (najniższa) i taką mi zaproponował. I tak początkowa nieufność przerodziła się w poczucie solidarności.
E.G. Jak wyglądała praca w Caritas Spes Odessa w 2015 roku, gdy ksiądz przybył tam z Krymu?
Ks.P.R.: W 2015 roku Ukraina już była przyzwyczajona do tego, że na wschodzie jest wojna. Programów pomocowych nie było, ludzie spokojnie żyli sobie w Odessie. My natomiast zajmowaliśmy się dziećmi z hiv i chorymi na aids, a także kobietami w ciąży z tymi samymi problemami, prowadziliśmy Dom Nadziei, takie centrum rozwoju dzieci i młodzieży, zaopatrywaliśmy ubogą ludność w ubrania, wyżywienie. Pracowało nas wtedy 20 osób i uważałem, że jestem bardzo zapracowany. Dziś pracowników jest 100, dziesiątki, a może i setki wolontariuszy. Chciałbym wrócić do tamtych czasów.
E.G. Czy hiv i aids to duży problem w Ukrainie?
Ks. P.R.: Bardzo duży. Statystyka jest porównywalna do Afryki. Poza nami nikt wtedy nie zajmował się jakoś metodycznie tym problemem.
E.G.: Jak ksiądz pamięta początek wojny pełnoskalowej? Jak to wyglądało w Odessie?
Ks. P.R.: W środę przyjechali do nas dyrektorzy oddziałów Caritas, w czwartek miała być konferencja, tradycyjny polski "tłusty czwartek", no i oczywiście pączki. Zamówiliśmy 500 pączków. W nocy obudził mnie huk. Mieszkam w centrum, tam często jest głośno, także w nocy, ale od razu wiedziałem, że to jest głos wojny. To się czuło od kilku dni, wisiało w powietrzu. Od pewnego czasu mówiono, że trzeba przygotować plecak z niezbędnymi rzeczami, zatankować samochód, a ja niespakowany, samochód bez paliwa, ale zdążyłem pojechać na stację benzynową przed największymi kolejkami. Dzwonią: Odbierajcie pączki. Co teraz z tymi pączkami robić? Konferencja oczywiście odwołana. Trzeba pączki rozdawać na ulicy, ale nie ma komu i nie ma kto, bo ulice puste. Bałem się, że system bankowy padnie, kazałem ludziom wypłacić pieniądze za dwa miesiące. Piątego dnia mieliśmy już centrum pomocy, było dużo uciekinierów. Pierwsza z produktami pomocowymi była Polska. Pomoc docierała z każdej strony, wielka mobilizacja całej Europy, w Polsce akcja Paczka dla Ukrainy, Rodzina Rodzinie. Ludzie udostępniają pomieszczania, bo gdzieś trzeba tę pomoc składować. Do dziś mamy w Odessie skład, za który nie płacimy. Nie biorą od nas pieniędzy, bo mówią, że pomagamy Ukraińcom i to taka ich forma podziękowania. Potrzebowaliśmy setek rąk, żeby zrobić paczki, reklamówek w pewnym momencie nam zabrakło. Potem zaczęła się pomoc inną metodą.
E.G.: Co się zmieniło?
Ks.P.R.: Nauczyłem się pracować z pomocą pieniężną. Zawsze byłem przeciwnikiem takiej pomocy, tzn. dawania pieniędzy. Ludzie ze szwajcarskiego CARITASU mnie do tego przekonali. My każdemu pakowaliśmy do torby 2 kg mąki, ryżu itd, zakładając, że każdy tego potrzebuje. Szwajcarzy powiedzieli mi, że trzeba zaufać ludziom. Ludzie sami najlepiej wiedzą, czego potrzebują, tylko trzeba dobrze wybrać tych ludzi. Pomoc musi trafiać do potrzebujących. Bardzo ważny jest wybór beneficjentów. To jest duży program, organizacje ONZ tak pomagają, Czerwony Krzyż tak pomaga. W Ukrainie pomoc jest sprawiedliwa, tu wszystko jest zarejestrowane i wiemy, czy człowiek nie pobrał pomocy od innej organizacji, bo jeśli dostał pieniądze od nas, od innych pieniędzy dostać nie może.
Jesteśmy bardzo zaangażowani w odbudowę domów na terenach deokupowanych. Ludzie chcieliby tam wrócić, ale tam nie ma gdzie mieszkać. Tama w Nowej Kachowce- pomagaliśmy w ewakuacji. Problem był taki, że ludzie nie chcieli się ewakuować, może nie będzie tak źle- mówili. A potem trzeba było ich ewakuować na łódkach. Trudno pomagać na terenach, które stale są ostrzeliwane. A ludziom tam mieszkającym potrzeba drewna na opał, pieców, pieniędzy, butów, praktycznie wszystkiego. Im bliżej frontu, tym więcej jest pomocy rzeczowej, bo tam albo nie ma, albo jest drogo.
Organizujemy też pomoc psychologiczną. Mamy programy pomocowe w tym zakresie, nawet jeden wspierany przez MSZ.
E.G.: Czy są takie miejsca, sytuacje, które utkwiły księdzu w pamięci?
Ks.P.R.: Biełoziorka, przedmieścia Chersonia i ludzie, którzy nie wierzyli, że do nich wrócimy. Są organizacje, które przyjeżdżają, robią zdjęcia i nie wracają . Oczy tych ludzi nie pozwoliły mi ich zostawić, wiedziałem, że muszę wrócić. Założyliśmy tam biuro, żeby mieli pewność naszej obecności. Wieś Sadowe, niedawno. Otrzymujemy wiadomość, że trzeba stamtąd ewakuować Włochów i to najlepiej karetką. Pierwsza myśl: Co oni tam robią? Pojechaliśmy. Okazało się, że to już starsi ludzie, po siedemdziesiątce, małżeństwo- Włoch i Ukrainka. Do 2016 roku mieszkali we Włoszech, ale chcieli być w Ukrainie. W 2014 roku wioska znalazła się pod okupacją. Svietlana (jego imienia nie pamiętam) opowiadała mi, że rosjanie bardzo się nimi interesowali, a ona ciągle im mówiła: Wracajcie do swoich domów, tam czekają na was matki. Straszyli, że będą torturowć ,że zabiją. W pewnym wieku człowiek niczego się już nie boi- to jej słowa. A potem był nalot. Jeden z dronów spadł na ich dom, a przed śmiercią od drugiego uratował ją mąż osłaniając swoim ciałem. Sam został ciężko rany. Svietłana też odniosła obrażenia, ale nie tak poważne. Powiedziała mi: Dzięki Bogu żyjemy, a teraz poza obrączkami łączą nas kawałki jednego drona, które mamy w ciałach. Gdy za bardzo zakopiemy się w papierach i za długo patrzymy na cyfry i zestawienia, jedziemy do ludzi, a historie takie jak ta uświadamiają mi, że nasza praca ma sens.
E.G.: Czym jest obecnie Caritas Spes Odessa?
Ks.P.R.: Caritas Spes Odessa to ręce pomocy, którą Ukrainie daje Europa.
E. G. : Dziękuję Księdzu za rozmowę.
Ewa GOCŁOWSKA