9 listopada w Kijowie odbyła się niezwykła gala konkursu reportaży „Opowiem Ci o wojnie…”, poświęcona historii, emocjom i doświadczeniom młodzieży polskiego pochodzenia z Ukrainy. Projekt miał na celu zachęcenie młodych ludzi do przedstawienia swoich przemyśleń na temat wojny i jej wpływu na ich życie. Konkurs spotkał się z ogromnym zainteresowaniem – nadesłano 40 prac z różnych zakątków Ukrainy. Spośród nich jury wyłoniło pięciu laureatów w różnych kategoriach, doceniając ich głębokie zaangażowanie i wrażliwość. Teraz publikujemy niektóre z tych prac.
«Moje przeżycia z wojny»
O 4 rano 24.02.2022 roku, razem z całą Ukrainą, obudziłem się od dźwięków wybuchów. Już wtedy podejrzewałem, co się dziejeale , nie chciałam w to wierzyć. Ponieważ tydzień przed tym strasznym dniem wiedzieliśmy, gdzie znajduje się najbliższe schronienie — była to piwnica szkoły. Mieliśmy też przygotowaną walizką awaryjną.
Tata i siostra szybko się spakowali i pojechali na służbę oni jest wojskowym i policiantką. Następnym razem zobaczyłem ich dopiero po półtora roku, a mama spakowała się i poszła szukać czynnej apteki, aby kupić leki dla chorego dziadka. Zostaliśmy w domu z bratem i siostrą. Wkrótce usłyszeliśmy pierwszy w naszym życiu alarm. Szybko się spakowaliśmy, wzięliśmy walizkęawaryjną i poszliśmy do najbliższego schronienia. Tam spotkaliśmy się z babcią i dziadkiem.
W schronie było bardzo dużo ludzi, zarówno naszych sąsiadów, jak i nieznajomych. Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni i nikt nie wiedział, co robić dalej, ale wszyscy mieli nadzieję, że wojna skończy się za kilka dni, a świat nam w tym pomoże. Alarmów i wybuchów było tak dużo, że babcia i dziadek nie mogli często schodzić do schronienia, więc postanowiliśmy zostać tam na stałe. Spaliśmy na podłodze, na matach, wiele osób się tam osiedliło. Widzieliśmy rakiety przelatujące nad szkołą, słyszeliśmy wybuchy i serie z karabinów.
Wiadomości były niepokojące, ponieważ rosyjskie wojska okupacyjne były już pod Kijowem, a odgłosy walk dochodziły nawet do samej stolicy.
Dla naszego bezpieczeństwa postanowiliśmy opuścić kraj.
Zrobić to było ciężko, bo nawet dojechanie do dworca było niemożliwe z powodu braku transportu. Pomógł nam sąsiad, który zawiózł nas na dworzec własnym autem, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni.
Po dotarciu na dworzec znaleźliśmy się w chaosie. Było wielu ludzi, zwierząt i walizek. Rozkłady pociągów były nieobecne, więc nikt nie wiedział, który pociąg dokąd jedzie. Poszliśmy na jakiś peron, czekaliśmy na pociąg, nie wiedząc, czy w ogóle przyjedzie i dokąd pojedzie. Szczególnie przerażające było podczas alarmu, nie mogliśmy opuścić peronu, ponieważ z powodu tłumu nie dałoby się wrócić. Mama napisała nam na rękach imię i numer telefonu, a także zrobiła nam zdjęcia na wypadek, gdyby coś się stało podczas podróży.
Po jakimś czasie przyjechał pociąg. Ludzie na peronie oszaleli, zostawiali walizki, rzeczy, a nawet zwierzęta. Przez tłum ciężko było dostać się do pociągu. Przy wejściu do wagonu stał uzbrojony mężczyzna, który strzelał w powietrze, aby odstraszyć ludzi i dać pierwszeństwo dzieciom, kobietom i osobom starszym. Mieliśmy szczęście wejść do pociągu, ale mama została w Kijowie.
W pociągu było bardzo mało miejsca, nawet żeby stać.
Pociąg ewakuacyjny często zmieniał trasę z powodu ostrzałów, więc nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy i kiedy dojedziemy na miejsce.
Szczególnie martwiliśmy się o dziadka, ponieważ niedawno miał operację serca i musiał podróżować na stojąco.
Z powodu duszności i niewygody czas w pociągu wydawał się wiecznością.
W końcu w nocy dotarliśmy do Lwowa, gdzie czekali na nas wolontariusze. Dwóch z nich okazało się naszymi znajomymi, to oni dostarczyli nas do miejsca, gdzie mogliśmy zjeść i odpocząć.
Rano nas nakarmili, wsadzili do busa i ruszyliśmy w stronę granicy z Polską.
Na granicy przywitali nas polscy wolontariusze, nakarmili nas i dali możliwość się ogrzać.
Po pewnym czasie zabrał nas inny bus, na którym pojechaliśmy do nowego niewiadomego miejsca.
Przyjechaliśmy w nocy. Ponieważ było nas wielu, podzielono nas: chłopcy spali w kościele, a reszta u innej cudownej rodziny — Mariusza i Agnieszki. Następnego ranka zebraliśmy się i pojechaliśmy do domu, gdzie nocowali wszyscy pozostali.
Po spotkaniu przyjechał samochód, który zawiózł nas do domu, w którym mieliśmy spędzić kolejne półtora roku.
Schroniła nas polska rodzina — Mirek i Emilia. Mieli troje dzieci: dwóch synów i córkę.
Gdy weszliśmy do domu, oprowadzili nas po nim. Następnie każdy z nas wybrał sobie pokój, to byl duży dom.
Tymczasowo osiedliliśmy się w miejscowości oddalonej o 30 km od Krakowa, o nazwie Szarów. Tam zaczęliśmy chodzić do szkoły im. Świętej Jadwigi, w której, nawiasem mówiąc, dobrze się uczyliśmy. Koledzy z klasy przyjęli nas serdecznie, a razem z nimi nauczyliśmy się języka polskiego.Miałem bardzo dobrego wychowawcę, Pana Wojtka, i zaprzyjaźniliśmy się. W szkole chodziliśmy również na różne zajęcia pozalekcyjne, np. tenis stołowy i piłkę ręczną.
Ogólnie bardzo nam się tam podobało, a lekcje nie były tak trudne, jak sobie wyobrażaliśmy.
Na początku było ciężko, ponieważ przyjechaliśmy tylko z jedną walizką dla wszystkich, ponieważ więcej nie mogliśmy zabrać do pociągu. Dlatego wszystkie potrzebne rzeczy oraz dalszą pomoc różnego rodzaju zapewnili nam mieszkańcy miasteczka, rodzina Wróbel: Mariusz, Agnieszka i ich córka Dagmara; rodzina Skocek: Jadwiga, Piotr oraz ich synowie Norbert i Wiktor; rodzina Mazgaj: Mirek i Emilia — gospodarze domu, którzy nas przyjęli.
Oprócz tego wielu ich krewnych, przyjaciół, a nawet kolegów z pracy oraz sąsiadów chętnie udzielało nam pomocy, za co jesteśmy im niezmiernie wdzięczni.
Po półtora roku pobytu w Polsce, gdy sytuacja się nieco ustabilizowała, postanowiliśmy wrócić na Ukrainę.
To doświadczenie pokazało kim są naprawdę bratnie narody.
Akim Bibik
Polska Sobotnia Szkoła w Kijowie
(REPORTAŻ MŁODZIEŻY – 1 miejsce)
***
Wszystko zmieniło się 24 lutego 2022 roku, kiedy wybuchła wojna
Żytomierz, moje rodzinne miasto na północy Ukrainy, było zawsze spokojnym miejscem, gdzie życie toczyło się swoim rytmem. Wszystko zmieniło się 24 lutego 2022 roku, kiedy wybuchła wojna. Dzień ten zostanie w mojej pamięci na zawsze – pierwszy huk eksplozji, ogłoszenie alarmu bombowego, strach malujący się na twarzach ludzi. Byłem przerażony, ale w tym chaosie poczułem, że muszę coś zrobić, aby pomóc. Tak trafiłem jako wolontariusz do Żytomierskiego Polskiego Centrum Edukacji i Nauki, gdzie zaczęła się moja historia pomocy humanitarnej.
Kiedy wojna przyszła do naszego miasta, z dnia na dzień wszystko stało się inne. Nie tylko ja, ale cała społeczność polska w Żytomierzu musiała zmierzyć się z nową rzeczywistością – bombardowaniami, niepewnością, ciągłym zagrożeniem życia. Pierwsze dni były pełne lęku. Żyliśmy w ciągłym strachu przed nalotami, słysząc ostrzeżenia i odgłosy wybuchów. Pamiętam, jak moja rodzina i sąsiedzi chowali się w piwnicy, nasłuchując świstów rakiet. Przez ten cały czas myślałem, jak mogę pomóc innym, którzy są w jeszcze trudniejszej sytuacji.
Gdy dowiedziałem się, że w Żytomierzu organizuje się punkt koordynacyjny dla pomocy humanitarnej, wiedziałem, że muszę się zaangażować. Centrum stało się miejscem wsparcia dla wielu Polaków, którzy mieszkali w Żytomierzu i okolicznych miejscowościach, jak Korosteszów, Berdyczów czy Zwiachel. Pomoc była potrzebna natychmiast, więc z każdym dniem przybywałem tam, aby sortować i przygotowywać paczki z żywnością, odzieżą oraz lekarstwami.
Praca w Centrum była trudna i wymagająca. Każdego dnia spotykałem się z ludźmi, którzy stracili dostęp do podstawowych rzeczy lub byli zmuszeni do ucieczki. Często byli to ludzie starsi, dzieci, samotne matki. Czułem, że moim obowiązkiem jest ich wspierać, nawet jeśli sam czułem się zagubiony w tej sytuacji. Dostarczaliśmy pomocy dla Polaków nie tylko z Żytomierza, ale także z sąsiednich obwodów, takich jak chmielnicki, winnicki i rówieński.
Jednym z moich zadań było zbieranie informacji o rodzinach polskiego pochodzenia, które potrzebowały ewakuacji lub pomocy w znalezieniu bezpiecznego schronienia. Były to trudne rozmowy, bo często nie wiedziałem, co powiedzieć ludziom. Wspólnie z innymi wolontariuszami organizowaliśmy konwoje z Żytomierza do bezpieczniejszych miejsc, takich jak Lwów, a nawet dalej – do granicy z Polską.
W czerwcu 2022 roku moi rodzice nalegali, abym opuścił Ukrainę. Nie chciałem tego robić, ale rozumiałem ich obawy. W końcu udałem się do Polski, gdzie spędziłem kilka tygodni. Jednak mój umysł i serce pozostały w Ukrainie. Czułem, że muszę wrócić, że nie mogę zostawić rodaków i tych którym obiecałem pomoc. Tam zrozumiałem, że pomoc nie polega tylko na dawaniu jedzenia czy schronienia. Chodziło o coś więcej – o danie nadziei.
Niektórzy pytali mnie, dlaczego to robiłem? Odpowiedź jest prosta – czuję, że to mój obowiązek. Jako osoba polskiego pochodzenia na Ukrainie wiem, jak ważne jest, abyśmy się wspierali i pomagali sobie nawzajem. Nasza społeczność jest mała, ale w takich momentach stajemy się jednością. Chciałem pokazać, że młodzież, nawet w obliczu wojny, może zrobić coś dobrego, że nie musimy tylko patrzeć z boku.
Teraz, gdy myślę o tamtych chwilach, wiem, że nigdy tego nie zapomnę. Wojna pozostawia ślad w sercu i umyśle, ale także uczy, jak wielką wartość ma pomoc drugiemu człowiekowi. Wierzę, że opowiadając tę historię, zachowuję pamięć o tych, którzy cierpieli i o tych, którzy nie poddali się mimo wszystko.
„Wojna to coś, czego nigdy nie zapomnę. Ale jeśli mogłem pomóc chociaż jednej osobie, dając jej nadzieję, to moje działania miały sens” – tak czuję i tego nigdy się nie wyrzeknę.
Ilia Udowkin
Żytomierskie Polskie Centrum Edukacji i Nauki
(REPORTAŻ DZIECI, 3 miejsce)