Znany polski pisarz Zbigniew Fronczek - redaktor naczelny dwumiesięcznika „Lublin. Kultura i społeczeństwo” niejednokrotnie bywał na Ukrainie, a na początku tego roku jego oryginalna proza dotarła do ukraińskiego czytelnika. Zbiór opowiadań „Ludzki głos konia” (Dom Wydawniczy „Bałdruk”) zawiera czasami dziwaczne, czasami pouczające, a ogólnie rzecz biorąc - filozoficzne utwory tego pracowitego poety, prozaika, publicysty i wydawcy. W przedmowie do książki autor zaznaczył: „Wierzę, że w tych tekstach, często zaskakujących i dwuznacznych, zawarta jest cząstka wiecznie młodej wiedzy o ludziach i o świecie. I mam nadzieję, że zabłyśnie w nich promyczek humoru, jak również, być może, iskierka nadziei, iż w walce dobra ze złem zwycięża tylko dobro. A zatem powtarzam myśl z ostatniego opowiadania zbioru: miejcie śmiałość być szczęśliwymi! To właśnie jest - moim zdaniem - przesłaniem tej książki”.
Autorem projektu wystąpił kijowski pisarz Serhij Ponomarenko przy współudziale Sierhija Sołowiowa. Autor przekładu - Olena Katajewa.
A jako że, nie za górami 1. kwietnia - międzynarodowe święto humoru proponujemy poniżej jedno z opowiadań omawianego zbioru.
PRIMA APRILIS
Poczucie humoru było zawsze w cenie. Nie od dziś się powiada: dobry żart, tynfa wart.
Nie wiadomo jednak, kto kogo oszukał po raz pierwszy. Historia zna wiele nazwisk większych i mniejszych żartownisiów. Żarcik należy jednak odróżniać od kłamstwa. Bo historia kłamstw to już inna dziedzina, w której niejednego wyprowadzono w pole, ba, całe grupy ludzi wystawiano do wiatru.
Prima aprilis pozostaje tradycyjnym dniem drobnych, frywolnych niekiedy żarcików. Najczęściej bywają to fałszywe informacje, które nie wyrządzają nikomu krzywdy, ot, skłaniają do wykonania zbędnej czynności czy odbycia nadaremnej drogi. W szesnastowiecznej Polsce uważano już prima aprilis za starodawny obyczaj. Faktycznie, początków kwietniowego dnia żartów można upatrywać w rzymskim świecie Ceraliów obchodzonych na początku kwietnia ku czci bogini wegetacji i urodzaju – Cecery. Według mitów greckich Pluton porwał do Hadesu Prozerpinę, córkę Cecery. Matka usłyszawszy wołania o pomoc podążała w kierunku głosu, niestety, było to ciągle umykające echo, została więc wyprowadzona w pole.
I bez tego bagażu przytoczonych faktów można pozostawać wesołym i dowcipnym. Tak już jest, że jedni mają humor jak inni urodę. Bywa, że w pewnych miejscowościach śmieją się z przybyszów, bywa, że mieszkańcy innych miast i miejscowości są przedmiotem kpin i z takich śmieją się przez okrągły rok.
W marcu 1921 w Zawichoście gruchnęła wieść, że 1 kwietnia przez to urocze nadwiślańskie miasteczko będzie przejeżdżał cesarz Chin. Taka informację zamieściły ponoć gazety. Dziś są w Zawichoście trzy kioski z gazetami. W roku 1921 nie było ani jednego. Gazety dostarczała poczta. Ale tylko księdzu i kierownikowi szkoły. W gazecie księdza nie było wzmianki o wizycie cesarza w Zawichoście. W gazetach kierownika również o tym nie napomykano. Ktoś ruszył po gazety do Sandomierza. Nie było daleko. Tylko piętnaście kilometrów w jedną stronę. Poszedł, rzecz jasna, piechota. Kupił dwie gazety, ale i w nich nic nie znaleziono o zaplanowanej wizycie cesarza nad Wisłą. Ale do wizyto się sposobiono!
Dlaczego uwierzono w historie tak nieprawdopodobną?
Uważano bowiem, że pokpiwa się z okolicznych wieśniaków, miejscowych Żydów, sąsiadów, ale nie uchodzi w żart gminu wikłać chińskiego cesarza!
Świtem 1 kwietnia cała społeczność zawichojska wyległa na główną ulicę. Nie czekano aż tak długo. W samo południe po kocich łbach miasteczka przetoczył się automobil. Za kierownicą szofer w wielkich okularach cyklisty, w skórzanej pilotce, za nim dwójka pasażerów: ona spowita w barwne szale, on w kapeluszu. Oboje w okularach. A więc Chińczycy? Najprawdziwsi!
Dziś już o tym, jak się zdaje, nikt nie pamięta. Ale całe lata wierzono, że witano tam cesarską parę.
Po pewnym czasie nieliczni skojarzyli, że automobil amerykańskiej firmy „Locomobile” nabył dziedzic Cichocki z nadwiślańskiego Linowa, położonego pomiędzy Zawichostem a Annopolem. Cichocki stał się także bohaterem innego wydarzenia w Zawichoście, którego finał miał także miejsce 1 kwietnia. Otóż wczesną wiosną 1923 roku pojawił się w Wiśle ... smok. Wynurzał się w wiślanego nurtu i siał ogromne spustoszenie wśród zawichojskich stad kaczek i gęsi skubiących trawę na nadwiślańskich błoniach. Dziedzic przyjechał do Zawichostu już nie automobilem lecz konno, w stroju myśliwskim: w pumpach, z flintą, z lornetką na piersi i zielonym kapelusiku z sójczym piórkiem. Trema strzałami położył trupem ... krokodyla.
Niemożliwe? Faktycznie, fotografa przy tym nie było, celne strzały dziedzica nie zostały odnotowane w żadnej gazecie. Polowanie wydaje się nieprawdopodobne, zbyt fantazyjne. Ale ze swej strony dodajmy, że był to kolejny przypadek zastrzelenia krokodyla na wiślanym brzegu. Pierwszy zdarzył się kilkadziesiąt lat wcześniej w Krakowie. Tam aligatora ukatrupił sam Władysław Anczyc, autor popularnych sztuk ludowo-patriotycznych. Reporterzy byli na miejscu, rzecz dokładnie i barwnie zrelacjonowali dla krakowskich gazet. W Zawichoście łatwiej było o krokodyla w Wiśle niż o dziennikarza. Krakowski aligator umknął z cyrku, ten z Zawichosta też miał prawdopodobnie cyrkowy rodowód. W tamtym czasie w kielecko-radomską trasę wyruszył znany i bogaty cyrk braci Zagórskich. Niewykluczone więc, że bracia cyrkowcy nie doliczyli się w swym zwierzyńcu jakiegoś pieszczocha.
Minęło parę lat i dokładnie: 1 kwietnia 1927 roku Michał Jaślan, syn powstańca styczniowego, złowił pod Zawichostem ogromnego suma. Gdy z trudem złożono go na chłopskiej furmance, rybi ogon sunął w pyle drogi. Żydowscy handlarze za ten niespotykany okaz nie chcieli zapłacić więcej niż za pięciokilogramowego szczupaka. Rybak obrażony na cały świat na powrót wyrzucił rybę w wiślane fale.
Niemożliwe?
Możliwe. Kilkadziesiąt lat później sławny amerykański pisarz przedstawił w pięknym opowiadaniu perypetie poławiacza, któremu udało się wydobyć z dna morza niezwykłej wielkości perłę. Zmówieni sklepikarze nie chcieli zapłacić więcej niż za przeciętny okaz. Zrozpaczony i poniżony wyrzucił swą zdobycz do morza.
Reakcje ludzi w różnych czasach, w różnych miejscach pozostają podobne, często nawet niezmienne. Ich rozpacz jest wszak podobna.
Ale ich śmiech brzmi jednakowo beztrosko i jednakowo szyderczo.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek