Dziś: czwartek,
25 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2010-2011
Osobistości
OSTATNIA ŻYWA KARTA HISTORII

Franciszek Brzezicki (C) pod polską flagą na obchodach Dnia Zwycięstwa 9 maja 2010 r. w Żytomierzu

Jeśli rzeczywiście oczy są zwierciadłem duszy, to jakże jasną jest dusza Franciszka Karłowicza Brzezickiego. I jakże zranioną. A jego oczy? Są spokojne, czasami ciemne jak woda w leśnej rzeczce płynącej na jego rodzinnym Polesiu. Gdy opowiada o dziesięciu kręgach piekła, to nagle milknie, jak gdyby jeszcze raz, od nowa, przeglądał film o swoim życiu, lecz oczy pełne są wyrazu. Brzezicki jest ostatnim żyjącym więźniem Majdanka na Ukrainie. W lutym 1943 roku było ich 1240. I oto pozostał tylko on z tego pociągu towarowego, wypełnionego po brzegi więźniami politycznymi z Żytomierza, Berdyczowa, Szepietówki (potem już do samego Lublina pociąg się nie zatrzymywał). W muzeum na Majdanku pana Franciszka nazywają ostatnią żywą kartą historii.

Był bojownikiem, ale brak jego nazwiska w oficjalnych wykazach. Bo jakże można było tam zapisać syna więźnia politycznego, kontrrewolucjonisty? Zabawne, ale faktem jest, że zwykłego robotnika z żytomierskiej Malowanki oskarżono o udział w podziemnej polskiej organizacji wojskowej, wymyślonej przez NKWD. Oskarżono i rozstrzelano w 1938 roku. Aresztowano również matkę, Franciszek z siostrą pozostali sami. Szesnastoletnią Bronisławę nie ruszano, a czternastoletniego chłopca postanowiono oddać do domu dziecka, ale on uciekł. Gdy o nim zapomniano, powrócił do domu i podjął pracę w piekarni.

Miał siedemnaście lat, gdy przyszli faszyści. Nie zgodził się na wyjazd do Germanii, jako to dobrowolnie czynili jego znajomi komsomolcy, a za ucieczkę z pracy polegającej na załadowywaniu pocisków został aresztowany i osadzony w więzieniu. Wyszedł na wolność w 1942 roku, trochę doszedł do siebie, ale został ponownie aresztowany. Oficer śledczy SD krzyczał do niego, pobitego do krwi:

- Komuniści zabili twojego ojca, uwięzili matkę, a ty jesteś po ich stronie?

Nie, on nie był po stronie komunistów, a był po stronie swojego kraju, swojej ziemi, swojego miasta. Rozstrzelać takiego oznaczało rozeźlić innych. Jego należało złamać. W takim właśnie celu stworzono Majdanek. To właśnie tutaj przywieziono chłopca, a z nim jeszcze 1239 takich samych jak on nie uległych.

Majdanek to obóz koncentracyjny na przedmieściu polskiego miasta Lublina. Zbudowali go jesienią 1941 roku radzieccy jeńcy wojenni, którzy stali się pierwszymi ofiarami. Dane encyklopedyczne świadczą o tym, że zamordowano tutaj około półtora miliona ludzi należących do 54 narodowości. Połowę zabitych stanowili Żydzi, 30% - Polacy, 16 przedstawiciele narodów ZSRR.

Majdanek w oznacza placyk. Taki sobie placyk o powierzchni 30 hektarów, zagrodzony drutem kolczastym, z karabinami maszynowymi na wieżach, z krematorium. Wkrótce teren powiększono do 100 hektarów. Planowano 500 ha, ale zaczęły się porażki na frontach i przestano myśleć o budownictwie. Obóz tworzono jako bezodpadowe przedsiębiorstwo do zabijania ludzi. Popiół używano jako nawóz, odzież, obuwie, a nawet zabawki przetwarzano, złote zęby i wartościowe przedmioty odsyłano do banku. Wszystko skrupulatnie podliczano. Właśnie dlatego wiadomo, ilu zabito, spalono. Jest nawet notatka o tym, że Majdanek dostarczył przemysłowi Germanii 730 kg włosów. Oprócz głównego, obóz posiadał jeszcze kilka filii, w których panowały te same porządki i ten sam system niszczenia ludzi.

... Nowych przybyszów ustawiono w szyku na placu. Wyszedł do nich jakiś wysoki oficer, który w doskonałym języku rosyjskim opowiedział im o ich przyszłości:

- Zapomnijcie o bramie, przez którą tutaj weszliście. Porzućcie nadzieję, że od razu zostaniecie rozstrzelani lub powieszeni. To byłoby zbyt łatwe i proste dla was. Można było rozstrzelać was i powiesić na miejscu, nie przywożąc tutaj. Stąd jest tylko jedna droga i wskazał ręką wysokie, kwadratowe kominy, z których w szare, lutowe niebo walił żółty dym pachnący smażonym ludzkim mięsem. To była droga na tamten świat.

Nawiasem mówiąc, na tamten świat można było się dostać w każdej chwili. Brzezicki mógł tam trafić już w pierwszych dniach pobytu w obozie. Oczywiście, nie miał on już ani imienia, ani nazwiska. Był numerem 10741. To nie oznaczało, że przez nim jest jeszcze 10740 więźniów. Po prostu nowicjuszom dawno numer tego, którego rozstrzelano, otruto gazem lub spalano.

Numer 10741 trafił do brygady dr Józefa Singera, Żyda z Warszawy. On swobodnie mówił po niemiecku i dlatego został mianowany starszym robotnikiem. I mimo tego, że Józef był dobrym człowiekiem, mało kto chciał być w tej brygadzie. Bowiem więźniów nadzorował esesman, który codziennie kogoś zabijał. Tak po prostu, bez przyczyny. Wybierał sobie ofiarę, potem podchodził, powalał na ziemię i bił do tej pory, aż krew zaczynała wypływać z gardła. Esesman stawał na gardło i człowiek umierał, zachłysnąwszy się krwią. Dostarczało to temu zwierzęciu prawdziwej rozkoszy. Więzień numer 10741 potknął się. Tego wystarczyło, by został wybrany kolejną ofiarą. Lecz wzrok esesmana przechwycił Singer. Pobiegł on do Franciszka, zaczął na niego krzyczeć i bić pejczem. Brzezicki zrozumiał, że wrzeszczą na niego i biją niezbyt boleśnie, aby go uratować. Wieczorem Józef podszedł do niego i zapytał:

- Ile masz lat, chłopcze?

- Osiemnaście.

- Wybacz, że cię biłem, ale w inny sposób nie mogłem cię uratować.

Franciszek chciał zapłakać z wdzięczności, ale już od dawna nie umiał płakać. Od tego czasu zaczęli się przyjaźnić - Polak z Żytomierza i Żyd z Warszawy, który mógł być jego ojcem. Wkrótce Józef został spalony wraz z tysiącami innych.

Mogłoby się wydawać, że Franciszek Karłowicz opowiada o tym wszystkim bez emocji. I jego oczy są takie zwyczajne. Ale gdy mówi o 3 listopada 1943 roku (w tym dniu zamordowano prawie 18,5 tysiąca Żydów), to te same oczy wypełnia ból. Ludzi prowadzono na śmierć przy dźwiękach muzyki Straussa, którą od czasu do czasu przerywały odgłosy karabinów maszynowych.

Ale oto oczy ożywiają się: zaczyna się opowieść o ucieczkach. Większość z nich się udawała. Tym, którzy zdecydowali się na ucieczkę, pomagało bardzo wielu. Zbierano jedzenie, znajdowano obuwie. Franciszek również oddał swoje skórzane buty, które mu podarował Józef Singer. Uciekano nocą i w środku białego dnia. Uciekano przez rury kanalizacyjne, zabijając strażników, w czasie wykonywania prac poza obrębem obozu. Po ucieczce karano tych, w czyich barakach mieszkali zbiedzy. Lub, jeśli obok ciebie pracował, lub, jeśli byliście tej samej narodowości. Ucieczka to dowód braku pokory, siły ducha, tzn. tego wszystkiego, co faszyści starali się złamać.

Pewnego razu zobaczyłem w oczach Franciszka Karłowicza ... nie, nie łzy. Jego oczy stały się po prostu wilgotne.

Po zwolnieniu z obozu i przejściu tzw. filtracji Brzezicki trafił do pułku rezerwy. Komu i po co to było potrzebne jest rzeczą niezrozumiałą, tym bardziej, że skończyła się wojna i było by rzeczą bardziej mądrą i humanitarną pozwolić byłemu więźniowi wrócić do domu. No cóż, wzięto go do wojska. A może i dobrze się stało. Znaczyło to bowiem, że jest całkowicie czysty. Pułk stacjonarny w okolicach Drezna. Obiad jadano pod gołym niebem, przy długim stole. Karmili zupełnie możliwie. Szczególnie dostatnio było chleba. Franciszek doszedł do siebie. Za stołem i ławkami rósł rząd dobrze podciętych krzaków. Za nim często pojawiały się dziecięce główki. Brzezicki zauważył dzieci i po niemiecku przywołał je. To były dzieci wczorajszego wroga. Ale przecież były to tylko dzieci! I one były głodne. Nie mógł wytrzymać spojrzeń ich rozszerzonych z głodu oczu i oddał im swój przydział jedzenia i chleb, który pozostał na stole.

Po kilku dniach nagle rozkazano pułkowi, by ustawił się w szyku bojowym. Pojawił się dowódca pułku i „zampolit” obaj podpułkownicy. Obok nich stał dowódca kontrwywiadu. Po rozkazie baczność i przed siebie patrz do oddziału zwykłym głosem zwrócił się „zampolit”:

- Wystąpić z szeregu tym, którzy karmili niemieckie dzieci!

Pomyślał: Zdążyli donieść, znowu wezwą do SMERSZ (Smert’ Szpionam ), i tam już wyjaśnią, dlaczegoż to jeszcze żyję. Jednak spokojnie wyszedł z szeregu i wyraźnie odraportował:

- Szeregowy Franc Brzezicki!

- Jesteś Niemcem?

- Nie, towarzyszu pułkowniku. Jestem Polakiem. Z Ukrainy jestem.

- Dlaczego dałeś chleb Niemcom?

- To przecież tylko dzieci, towarzyszu pułkowniku, i one są głodne...

„Zampolit” jeszcze raz ogarnął wzrokiem oddział i powtórzył komendę, ale nikt więcej z szeregu nie wystąpił. Franciszek przygotował się na najgorsze, ale „zampolit” nieoczekiwanie powiedział:

- Zuch, żołnierz! Wracaj do szeregu. Miną lata, wyrosną te niemieckie dzieci i opowiedzą swoim dzieciom, jak to radziecki żołnierz karmił je chlebem.

Wtedy jednak Franciszek Karłowicz nie powrócił jeszcze do domu. Kiedy ujął się za swoim współwięźniem, w SMERSZ-u obwiniono go w kontrrewolucji, przypomnieli sobie o ojcu, o obozie i o tamtym chlebie, który dał niemieckim dzieciom. Dowiedział się, że jest polskim szpiegiem, który pracuje na Londyn. Zaprzeczanie nie miało sensu. Osadzono go w kowelskim więzieniu, skąd zbiegł, uczciwie uprzedziwszy o tym swoich śledczych. Ci ostatni tylko uśmiechali się z jego oświadczenia.

Uciekł i dotarł do Żytomierza. Żył, pracował, jednak w 1950 roku został aresztowany. Na ironię losu znalazł się w tej samej celi, co i w 1942 roku, kiedy to aresztowali go Niemcy. Sądu nie było. Trójka zdecydowała, że kontrrewolucjonista w nowym pokoleniu Brzezicki całkowicie zasługuje na dziesięć lat łagru. Czy myślał, będąc w Majdanku, że przyjdzie mu posiedzieć w radzieckim łagrze? W związku ze zdemaskowaniem kultu Stalina odsiedział 5 lat 2 miesiące i 7 dni, był całkowicie zrehabilitowany, otrzymał paszport i pozwolenie na wyjazd do rodzinnego Żytomierza.

Na temat obozów Franciszek Karłowicz czasem żartuje:

- Posiadam dwa wyższe wykształcenia ukończyłem dwie akademie. W jednej rektorem był zwariowany führer, a w drugiej ojciec wszystkich narodów. Przyjechałem do Żytomierza, poszedłem do komitetu miejskiego partii.

- ???

- Proszę się nie dziwić. Już mówiłem, że świat dzielę na dwie połowy: dobro i zło. I w Majdanku byli strażnicy, którzy nam współczuli, ułatwili pobyt, chociaż nosili mundury esesmanów. Był tam także kapo niemiecki komunista z numerem 3. On bronił więźniów i esesmani bali się go ruszać. Nawiasem mówiąc, aby się im nie kłaniać, on w ogóle nie nosił czapki.

Sekretarz miejskiego komitetu partii Udawickij przywitał mnie życzliwie, wysłuchał, pomógł znaleźć pracę w przedsiębiorstwie budowlanym. Kierownik P.A. Gruzskij także okazał się bardzo przyzwoitym człowiekiem. Prowadziłem serdeczne rozmowy z byłym dowódcą partyzanckiego oddziału, przewodniczącym obwodowego komitetu wykonawczego W.A. Kriemienickim, zachowałem przyjazne stosunki z szefem z ostatniego miejsca pracy w ŻYTOMIRTURIST–cie W.M. Mazurem.

Franciszek Karłowicz mógłby stać się zawziętym człowiekiem (dodatek w wysokości po dziewięć hrywień za pobyt w każdym obozie to bez wątpliwości nie kompensacja), przebaczył przyjaciołom, którzy na niego donosili. Zachował w sobie Człowieczeństwo. Praktycznie każdego roku udawało się mu się (dzięki pomocy obwodowej administracji) jeździć do Majdanka, gdzie byli więźniowie bracia po nieszczęściu przeprowadzali swoje zjazdy. Każdego roku te zjazdy są mniej liczne. Każdy były więzień złożył przysięgę obok mauzoleum zbudowanego w miejscu masowych egzekucji, że zrobi co tylko w jego mocy, aby nigdy więcej nie powtórzył Majdanek, aby nie powróciła brutalna dżuma. W mauzoleum spoczywają prochy zamordowanych. W każdej garści popiołu mieści się czyjeś życie.

Do Majdanka przyjeżdżają dziesiątki tysięcy ludzi. Schylić głowy, pomodlić się, złożyć przysięgę, że będą walczyć o pokój. I kiedy tam bywa Franciszek Brzezicki, to zawsze znajduje się w centrum uwagi. Filmują go, rejestrują na taśmie jego głos. Jego opowieść o Żydach Majdanka była transmitowana na najpiękniejszym placu Jerozolimy, wypełnionym tłumem. Ludzie słuchali i płakali.

Przyjeżdżają także oficjalne delegacje z tych miast, w których urodzili się lub żyli byli więźniowie Majdanka. Przyjeżdżają, aby wziąć popiół, garść ziemi. Potem taką urnę umieszczają obok najbardziej świętego miejsca Wiecznego Ognia. Tego świętego obrządku dokonali już wszyscy. Oprócz nas. F.K. Brzezicki wyjaśnia pracownikom muzeum w Majdanku Edwardowi Balawajderowi (dyrektor), Marii Wisnech, Zofii Gryń-Murawskiej, Annie Wiśniewskiej, Janinie Kleboń i innym, którym jest bezmiernie wdzięczny, i którzy niepomiernie trudzą się, aby prochy stale pukały do naszych serc,  że przeżywamy trudności ekonomiczne, dlatego kierownictwo naszego kraju nie przyjeżdża, ale na pewno przyjedzie. Bowiem oprócz filozofii kiełbasy, oprócz powoływania się na brak środków, są również wartości humanistyczne. A najważniejsza z nich to pamięć. Jeżeli my dzisiaj zapomnimy o swoich ojcach, jutro wnuki zapomną o nas.

Właśnie dlatego w Majdanku wierzą i czekają na przyjazd delegacji z Żytomierza, z Ukrainy. Wierzą, że urna z prochami będzie pochowana w Żytomierzu, w Berdyczowie.

Nie jestem pierwszym, który pisze o Brzezickim. On sam również występował na łamach prasy. Lecz wszystko idzie w niepamięć. Niestety. I dopóki jeszcze żyje ostatni więzień Majdanka (niech Bóg da panu, panie Franciszku Karłowiczu, długie lata życia), należy stworzyć warunki, by wykonał on to, co przysiągł.

To nie zachcianka. To obowiązek wobec rodaków spalonych w krematorium Majdanka. Być może byli oni również wśród jeńców wojennych, którzy stali się pierwszymi ofiarami obozu śmierci. Ogólna liczba ofiar półtora miliona (ludność naszego obwodu). Ich prochy biją w jego sercu. Ich prochy biją w moim sercu. A czy ich prochy biją w Waszych sercach?

Wołodymyr KIRYCZANSKYJ

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України