Dziś: czwartek,
21 listopada 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2013
Esej
DROGI DO POLSKI (1)

Dr hab. prof. Michał SeliwaczowDr hab. prof. Michał Seliwaczow

Kiedy zapytują mnie, skąd ta moja dobra polszczyzna, odpowiadam, że miałem babcię Polkę.

Owszem, to prawda. Tylko, że babcia Anna Solanko zmarła w 1915 roku, kiedy mój ojciec miał zaledwie pół roku i pochowana jest na wileńskim cmentarzu na Rossie. Zachowały się jej dokumenty, dużo zdjęć (dziadek fotografował), wizytówka z napisem „Anna Seliwaczowa” łacinką, oraz pisane po polsku listy. Małżonek, Alexy Seliwaczow, ożenił się po raz drugi 1918 roku w Charkowie i w następnym roku sam zmarł tam na zapalenie płuc, jak i Anna. Pięcioletni wówczas Roman, mój ojciec, pozostał z macochą. Jego siostra Helena zmarła będąc dzieckiem w Chorole na Połtawszczyźnie, gdzie wychowywała się u swojej ciotki Maryji (siostra matki), wszystkie stare więzi rodzinne zostały przerwane.

Wątpię, że to może to mieć podłoże genetyczne, ale język polski zawsze mnie się podobał. Również interesowało mnie wszystko, co jest z Polską związane. Myślę, że to raczej ukształtowało się jeszcze w dzieciństwie, które spędziłem na terytorium Ławry Kijowo-Peczerskiej, gdzie rodzice mieszkali od końca lat trzydziestych, zatrudnieni w muzeum państwowym zorganizowanym na terytorium znacjonalizowanego obszaru klasztoru przekształconego w Państwowy Rezerwat Historyczno – Kulturalny.

Stąd też obcowałem z kolegami rodziców – archeologami, historykami, artystami, słyszałem od nich nazwiska wielkich litewskich książąt i polskich królów, którzy nadawali temu klasztorowi różne przywileje, usiłowałem przeczytać siedemnastowieczną książkę pt.: „Teraturgima albo cuda Ławry Kijowo-Pieczarskiej...”.

Jeszcze będąc dzieckiem kilka razy jeździłem na wycieczki organizowane dla współpracowników muzeum ławrskiego do Perejasława, Białej Cerkwi, Poczajowa i Krzemieńca. Słyszałem tam o rywalach – prawosławnym Adamie Kisielu i katoliku neoficie Jaremie Wiśniowieckim – wojewodach, odpowiednio, Kijowskim i Ruskim, którzy wspólnie potępiali powstanie Bohdana Chmielnickiego. O ruskich magnatach Branickich, Gojskich, Ostrogskich, Sanguszkach etc, którzy służyli królowi polskiemu i jednocześnie popierali lud prawosławny, o królowej z Włoch Bonie, o Lelewelu i Słowackim. Krystalizowało się pojęcie o skomplikowanej oraz niejednoznacznej historii Ukrainy, sprzeczne ze schematem czarno-białej wizji z podręcznika szkolnego. Zrozumiałem już wtedy jak potrzebny jest język polski do studiów ukrainoznawczych.

Pierwszymi Polakami, poznanymi przeze mnie osobiście, była rodzina naszej pomocnicy domowej Stanisławy Wojciechowskiej ze wsi Koczerów powiatu radomyślskiego (teraz obwód żytomierski). Gościłem tam na wakacjach jako 10-letni chłopiec. Już zwiedzałem przedtem wieś ukraińską, ale tutaj było inaczej. Stasia całowała przy spotkaniu ręce swej mamie, odróżniało się wnętrze ich sadyby, inne były ikony, niezwykle brzmiały imiona synów i córek Kostanychy (jak zwano jej mamę): Adolf, Aniela, Paulina. Wyjaśniono mi, że są Polakami, nie chodzą do cerkwi, natomiast do koczerowskich katolików przyjeżdża ksiądz z Żytomierza.

Wtedy, w czasach radzieckich nie wypadało podkreślać narodowości kogokolwiek. Teraz rozumiem, że polskie pochodzenie mieli przyjaciele ojca, artyści graficy Michał Bogiński, Edward Zawistowski. Później gościł u nas Edward Traub z Moskwy, i z nim rozmawialiśmy już po polsku. Gdzieś w tych też latach (pięćdziesiątych) zwiedziłem w Winnicy kościół i cerkiew, które stały vis-a-vis na głównej ulicy miasta. Odczułem odmienność nabożeństw, wspaniałość organów i śpiewu, każdego na swój sposób.

Nowy potężny impuls do zainteresowań polskich dała mi Halina Szkoła, kierownik kółka turystycznego w kijowskim Pałacu Pionierów, do którego uczęszczałem w latach 1959–1963, i gdzie później sam kierowałem takim kółkiem. Była to ładna wysportowana panna, alpinistka, absolwentka rusycystyki i polonistyki uniwersytetu kijowskiego. Doskonale mówiła po polsku, prenumerowała nie tylko popularną wtedy w Kijowie „Kobietę i Życie”, ale także „Życie Literackie”, „Przekrój”, inne czasopisma polskie. Inteligentna i bardzo wykształcona, nasza „Pani kierowniczka” (tak ją, w polskim stylu, nazywaliśmy) odnosiła się z rezerwą do władzy (jej ojca rozstrzelano w Winnicy pod koniec lat 30.) i urządziła dla swych uczniów swego rodzaju „wysepkę wolności”. Śpiewała w naszym gronie pieśni Okudżawy, innych opozycyjnych bardów, recytowała nam klasyczną i nową poezję, także polską. Dotąd pamiętam z Mickiewicza „Litwo, Ojczyzna moja...”, „Jakiż to chłopiec, piękny i młody...”, „Stary Budrys trzech synów...” a nostalgiczny wiersz Słowackiego o Krzemieńcu „Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi…” wtedy przepisałem w całości do notesu.

Instruktor Szkoła lubiła wędrować z nami po Polesiu na północ od Kijowa. Zimą zazwyczaj nocowaliśmy w miejscowych wiejskich szkołach, oświetlanych wówczas jeszcze lampami naftowymi. Czytałem na ścianach klasy listę uczniów i już wiedziałem, co przeważnie znaczy, kiedy nazwiska kończą się na -ska/-ski, a wśród imion dominują Adolf, Aniela, Kazimierz, Stanisław itd. I nie dziwiłem się już figurką Matki Boskiej stojącym tuż obok ikon w chatach katolickiej ludności. Dużo później zrozumiałem, dlaczego w takich właśnie polskich albo czeskich wioskach na Polesiu Kijowskim i Wołyńskim są rozmieszczone dawne fabryki szkła czy porcelany.

A jakich ciekawych ludzi spotykało się podczas tych wędrówek! Hutnicy dmuchacze z Mirczy oraz Kodry na naszych oczach tworzyli różnobarwne szklane ptaki, pozwalali dzieciom samodzielnie wydmuchiwać szkło. Już kilkadziesiąt lat cieszy mój wzrok ręcznie formowany słoik z pęcherzykami w nierównych ściankach, podarowany mi w Mirczy przez Kazika Lisowskiego. Pewien leśniczy na Polesiu, opowiadając o walkach partyzantów z okupantem niemieckim, mówił nam, dzieciom (wiosną 1960 roku!), dosłownie tak: „Jestem człowiekiem prostym i jest mi obojętnie, władza sowiecka czy niemiecka – ja zawsze zarobię na kęs chleba...”

Byłem zafascynowany radomyślskim nauczycielem Mykitą Masiutą. Ten już siwy człowiek z początku pokazywał nam swoje muzeum szkolne, potem miasteczko, a kiedy wszyscy zmarzli, zaprowadził do starego gmachu budynku kultury, byłego konsystorza grecko-katolickiego i długo jeszcze opowiadał historię tej instytucji, cytował cerkiewno-słowiańskie i polskie dokumenty, mówił o licznych biskupach, arcybiskupach i metropolitach XVII– XVIII wieków jak o żywych ludziach, osobiście mu znajomych. Nie przejmował się, że większość zmęczonych słuchających go dzieci na tej lekcji zasnęła - wystarczało mu dwóch-trzech wdzięcznych słuchaczy na czele z naszą kierowniczką Panią Szkolą.

Ta niezwykła erudycja i poświęcenie na tyle mnie zachwyciły, że po pewnym czasie przyjechałem tutaj (100 km na zachód od Kijowa) już sam i znów miałem przyjemność wysłuchać wiele innych historii od tego nieprzeciętnego rozmówcy. Niedaleko od domu Pana Masiuty mieścił się zaniedbany cmentarz rzymsko-katolicki z romantycznie pochylonymi grobowcami. Zapamiętałem epitafium „Śpij, aniołku, w ciemnym grobie, niech się rodzice przyśnią tobie”. Nic specjalnego, ale, przeczytana po raz pierwszy, budziła wyobraźnię podlotka i napisałem pod tym wrażeniem wiersz po polsku.

Trzeba powiedzieć, że za przykładem Haliny Szkoły także stałe prenumerowałem różne czasopisma polskie (od deski do deski czytałem krakowski „Przekrój”) i niezadługo przyswoiłem sobie język na przyzwoitym poziomie. A przynosiło to niemałe korzyści. W księgarni kijowskiej „Дружба” na skrzyżowaniu Kreszczatyku z ulicą Swierdłowa (teraz zwrócono jej nazwę historyczną – Prorizna) sprzedawano w dużych ilościach książki z „krajów demokracji ludowej”. Więc polszczyzna, zrozumiała dla większości wykształconych Ukraińców, była wtedy łatwym kanałem informacji z Zachodu.

Michał SELIWACZOW

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України