Mówiono wtedy, że prawdziwym motywem prowadzonego przez władzę „oczyszczenia języka ukraińskiego od słów archaicznych i prowincjonalnych” było nie tyle zbliżenie do języka rosyjskiego, ile oddalenie od polskiego z celem uchronienia młodzieży przed szkodliwymi wpływami burżuazyjnego zachodu. Opowiadał mi kiedyś znany historyk sztuki awangardowej Dmytro Gorbaczow, jak rektor Kijowskiego Instytutu Sztuk Plastycznych Aleksander Paszczenko publicznie narzekał w połowie lat sześćdziesiątych, że ukraińscy studenci czytają polski „Przegląd Artystyczny”, inne czasopisma „rewizjonistyczne” i w dodatku „prawie wszystko w nich mogą zrozumieć”. Trzeba, więc coś robić – zaznaczał - żeby te języki nie były tak bliskie.
Ale wróćmy do chronologii. W roku 1960 trafiłem po raz pierwszy, jako 14-letni chłopiec, do Żytomierza. W zachodniej części miasta, na granitowych skałach nad rzeką Teteriw, corocznie 1. maja urządzano mistrzostwa wspinaczy. Brała nas tam instruktor o nazwisku Szkoła z początku tylko w celu oglądania i przyzwyczajania do takich akcji.
Mnie interesował prócz tego oczywiście słynny żytomierski kościół św. Zofii z 1751 roku ładnie położony w otoczeniu starych drzew na wzgórzu, nad głęboką kotliną rzeki Kamionki. Z daleka widać było dwie jego wieże, raczej klasycystyczne, aniżeli barokowe i późniejszą o 100 lat dzwonnicę. Świątynia ta swoim wyglądem sprawiała wrażenie, jak gdyby nigdy nie bywała zamkniętą. Marmurowe wielosłowne tablice pamiątkowe na ścianach, okazałe epitafialne reliefy, barokowa kazalnica. Nieopodal znajdował się, nie należący już dziś chyba do kościoła, pałacyk biskupi i nie było tam jeszcze muzeum sztuki z cenną kolekcją barona de Chadoir’a, przeniesioną do tego pałacyku w końcu ubiegłego wieku.
Pewnego dnia słuchaliśmy z przyjacielem nabożeństwa. Dziadek, siedzący na ławie z przodu zapytał, skąd jesteśmy, a potem od czasu do czasu komentował nam, co się dzieje. W odpowiednich momentach wstawał razem z siedzącymi obok mężczyznami(wszyscy z białymi wąsami a’la Piłsudski) i śpiewał „Święty Boże...”. Pół godziny później opuściliśmy kościół. On też wyszedł stąpając za nami. Wytłumaczył nam treść napisów na tablicach przy wejściu i zaproponował, że doprowadzi nas do jadłodajni. Tam poprosił, abyśmy postawili mu piwo za przysługę...
Corocznie zwiedzałem ten kościół w latach 60., przy każdym pobycie w Żytomierzu. Nie wszyscy wierni wtedy tolerowali takie wizyty obcych interesantów. Jedna starsza kobieta powiedziała nam z przyjacielem przy wejściu: „Nie ma co tutaj wam robić, idźcie stąd, komsomolcom nie potrzebny jest kościół”. Ale druga uspakajała ją: „Niech chłopcy zobaczą”. I nawet urządziła dla nas coś w rodzaju wycieczki. Interesowałem się hierarchią katolicką w Ukrainie. Zapewne nie umiałem jeszcze prawidłowo zapytać po polsku, bo nasza uprzejma Pani stanowczo odpowiadała: najwyższa władza – to NKWD.
Tego samego roku 1960. także po raz pierwszy zobaczyłem Lwów i zakochałem się w tym mieście na zawsze. Wszystko mnie tam zachwycało: architektura, inteligentny sposób zachowania lwowiaków i cały europejski modus życia, tak odmienny od kijowskiego. Lwów wydawał mi się miastem dla ludzi, Kijów – dla samochodów.
Wtedy jeździł jeszcze na Wysoki Zamek zabytkowy tramwaj austriacki. Niedawno jeździłem podobnym w Lizbonie, ale w portugalskiej stolicy wyglądało to raczej na atrakcję turystyczną, we Lwowie – na codzienność. No i otwarte były tutaj, jak i na całej Ukrainie Zachodniej, prawie wszystkie cerkwie.
Co prawda, nie dotyczyło to kościołów, z których funkcjonowały tylko dwa – Katedra i kościół św. Antoniego. Lwowskie świątynie katolickie i prawosławne były przepełnione wiernymi, wśród których niemało było inteligencji i młodzieży.
Zapamiętałem wypowiedź pewnej pani o narodowości, twierdzącej, że jest to tylko skorupka człowieka, która nic o jego prawdziwej wewnętrznej istocie nie mówi. Wykorzystywałem każdą okazję by porozmawiać po polsku w kościele również we wszystkich innych miastach byłego Związku Radzieckiego, w których przebywałem, a to – w Leningradzie, Wilnie, Moskwie, Odessie, Tbilisi.
W Leningradzie, na przykład (uczyłem się tam w latach 1964–1970), podczas wizyty Prezydenta Francji de Gaulle’a w gazetach pisano, że słuchał on mszy niedzielnej w kościele rzymsko-katolickim. Nie był to główny, nieczynny wtedy kościół na Prospekcie Newskim, a mały, położony niedaleko dworca Moskiewskiego(teraz już znów Mikołajewskiego).
Następnej niedzieli udaliśmy tam z przyjacielem, Andrzejem Pałamarczukiem i po nabożeństwie jak zawsze była okazja do praktyki językowej. Jedna starsza Pani mówiła po polsku o wiele lepiej od innych, chwaliła prezydenta francuskiego za poparcie katolików („ponieważ my tutaj tacy prześladowani”), nostalgicznie wspominała jak: „ojciec bił nas, dzieci, łyżką w łeb za każde rosyjskie słowo przy stole”.
W Wilnie zapamiętałem schody do kaplicy Ostrobramskiej z wielką liczbą żebraków, ludzi gromadnie klęczących przed Cudownym Obrazem i setki pozłacanych motywów na ścianach. Na cmentarzu na Rossie (nie wiedziałem jeszcze, że jest tam też pochowana moja babcia) trafiłem na grobowiec „Matki i serca syna” z romantycznym epitafium, domyśliłem się, że chodzi o serce Piłsudskiego. Zazwyczaj zwracałem się do mieszkańców Wilna po polsku i prawie wszyscy odpowiadali mi w tym języku.
Wspominam również różowe płatki kwiatów w odeskim kościele (niedaleko od miejscowego muzeum), którymi obrzucano posąg Matki Boskiej, i wyjaśnienia ubranej z wiejska kobiety, że w taki sposób czczą oni („ubłażają”) Maryję. Natomiast moim tbiliskim kościelnym współrozmówcą był pewien inteligentny, smukły Pan. Kiedy żegnaliśmy się, on ze łzami wzruszenia prosił, bym przekazał ukłon moim kijowskim rodzicom.
W sierpniu roku 1971. zwiedziliśmy razem z żoną słynny kościół w Greczanach w okolicach miasta Chmielnickiego (byłego Proskurowa). Był nieduży, ale bardzo jasny w środku i z wyglądu nowy. Akurat kobiety sprzątały jego wnętrze i był z nimi młody ksiądz bez brody, w czarnej sutannie.
Powitaliśmy się:
– Niech będzie pochwalony Jezus Сhrуstus!
- Na wiek wieków. Amen – pobłogosławił i zaciekawił się:
- A skąd Państwo przybyliście?
Odpowiedziałem po polsku, że służę tutaj w wojsku, a żona przyjechała z Kijowa i chcemy zwiedzić kościół.
- Jesteście, Państwo, katolikami?
- Moja babcia była katoliczką, ale zmarła na długo przed mym urodzeniem. Rodzice są ochrzczeni w obrządku prawosławnym, ale do cerkwi nie chodzą. Zaś my z żoną lubimy odwiedzać nabożeństwa, chociaż nie jesteśmy ochrzczeni.
- No! Musicie Państwo koniecznie się ochrzcić, chodzić do cerkwi і być chociażby(!) prawosławnymi… - konstatował.
Dodam, że w niedługim czasie tak się też stało.
Zazwyczaj przy takich krótkich okazjonalnych pogawędkach nie wyjaśniałem szczegółów swego pochodzenia. Owszem, jednego razu pewna Pani nalegała na tym, że my, Polacy, powinniśmy myśleć i działać tak to i tak to. Musiałem napomknąć jej wtedy, że właściwie do Polaków nie należę. I natychmiast otrzymałem srogą odpowiedź: „Nie rozumiem, dlaczego Pan ukrywa swą narodowość. Ja, na przykład, jestem Polką i cieszę się z tego!”.
W istocie odczuwałem nie tyle rozdzielenie, ile poszerzenie swej identyfikacji narodowej. Wychowany w szkole i kulturze rosyjskiej, byłem jednocześnie zanurzony w realia ukraińskie, które lubiłem i ceniłem, tym cieplej, im bardziej w Kijowie na przełomie lat 60-ch - 80-ch żywioł ukraiński był sztucznie tłumiony i ograniczany na korzyść rosyjskiego (teraz dzieje się na odwrót). Niezadowolenie z rzeczywistości politycznej przekładało się na kulturę rosyjską. Natomiast składnik polski był oficjalnie całkowicie wykreślony i dlatego wyglądał romantycznie, nawet nostalgicznie. Oprócz tego z polskością kojarzyły się wirtualne alternatywy rozwoju społecznego.
Oznaki i ślady polskości fascynowały mnie z różnych przyczyn. Imponowały zarówno zwroty grzecznościowe per „pan/pani”, jak i o wiele większa wolność w życiu kulturalnym i religijnym (czytaliśmy czasopisma warszawskie i krakowskie), czy chociażby „wieczne” polskie drogi okresu międzywojennego z kostki kamiennej, które do dziś służą gdzieniegdzie na Wołyniu Zachodnim i w Galicji. Czułem się, więc wówczas, jeżeli już nie Polakiem, to gorliwym polonofilem. Przynajmniej pierwszą moją publikację wydrukował roku 1963 warszawski magazyn turystyczny „Światowid”, a tytuły pierwszych studenckich prac semestralnych brzmiały: „Portret ukraiński i polski XVI–XVIII stuleci”, „Sztuka ukraińska okresu XVI–XVIII wieków w ocenie badaczy polskich i ukraińskich”. Z dawną Rzeczpospolitą powiązana była również moja praca dyplomowa „Drewniane cerkwie Kijowszczyzny z okresu XVI–XVIII wieków”.
Michał SELIWACZOW
C.d.n.