Dziś: piątek,
19 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2013
Esej
DROGI DO POLSKI (3) (z nr 451)

„Kiedy zapytują mnie, skąd ta moja dobra polszczyzna, odpowiadam, że miałem babcię Polkę”. - Tak rozpoczyna swoje refleksje związane z Polską Pan Michał  Seliwaczow, kolejną część wspomnień którego, proponujemy naszym Czytelnikom.  

Nareszcie w kwietniu roku 1977 miałem szczęście po raz pierwszy zwiedzić wymarzoną Polskę. Była to wspólna podróż w gronie kolegów z Instytutu Historii Sztuki, Folkloru i Etnografii im. M. Rylskiego w formacie praktykowanej wtedy „turystyki akademickiej”. To znaczy, że uczestnicy wycieczki (zazwyczaj z któregoś z instytutów akademickich), płacili własne pieniądze, ale w tym czasie nie przepadał im zarobek.

Nie będę tu pisać o szczegółach, chociaż są one wciąż świeże. Była to przecież moja pierwsza podróż zagraniczna. Naszą grupę instruował w kijowskiej siedzibie Towarzystwa Łączności Kulturalnej z Zagranicą (teraz mieści się tam ambasada chińska) radziecki generał major Piliński – człowiek z polskim nazwiskiem, akcentem i nawet twarzą. Ostrzegał, że należąca do obozu socjalistycznego Polska pozostała krajem katolickim i wielopartyjnym. Wielu członków rządzącej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej chodzi do kościoła. Równolegle z PZPR – informował - funkcjonuje Stronnictwo Ludowe (łączy głównie gospodarzy wiejskich) i Stronnictwo Demokratyczne (zrzeszające przeważnie właścicieli i inteligencję).

Ale wszyscy oni – podkreślał generał – wyznają kierowniczą rolę PZPR. Nie powinniście się dziwić pytaniom w rodzaju: Dlaczego tak długo stacjonuje w Polsce wasze wojsko? Odpowiadajcie, że wojsko radzieckie gwarantuje stałość nowych granic nad Odrą i Nysą.

Dużo ciekawych rzeczy opowiadał mi także emerytowany wicekonsul Rzeczypospolitej Piotr Motruk – ojciec szkolnej przyjaciółki mojej żony, oraz mój były współpracownik w latach 1968–1970 Mikołaj Durkiewicz, także obywatel polski, który przedtem pełnił jakieś obowiązki w kijowskim konsulacie.

Odczułem prawdziwą euforię po przekroczeniu granicy w Brześciu, po długim oczekiwaniu na zmianę kół kolejowych i dokładnej kontroli osobistej (aż do zdejmowania butów). Polski administrator turystyczny, który powitał nas na dworcu warszawskim, wyglądał na zwyczajnego urzędnika socjalistycznego, ale już wtedy z bardziej ludzką, w porównaniu do urzędników radzieckich, twarzą.

A kierowca Pan Jurek w ogóle był inteligentem i elegantem. Prowadził autobus (irański mercedes) w rękawiczkach, przy czym inne wkładał do ładowania waliz i jeszcze inne – kiedy asystował Paniom przy opuszczaniu autobusu. Nic dziwnego, że prawie od pierwszego dnia rozpalił się namiętny, prawie nieukrywany romans Pana Jurka z jedną z turystek. Trwał on do dnia ostatniego, z obfitymi łzami przy pożegnaniu.

Ja także lubiłem pogadać z dowcipnym Panem Jurkiem i (kiedy się udawało) zajmowałem wolne miejsce przewodnika obok kierowcy, fotografując przez przednią szybę autobusu. Półżartem pytał on: Jak Pan myśli, kiedy odzyskamy Lwów? Odpowiadałem tym samym tonem: „To już, jak Rosja odzyska Warszawę”. On replikował ze śmiechem: „Ależ znasz Pan historię!” A potem całkiem na serio mówił: „Wie Pan, gdyby polityka Polski w XVII–XVIII wiekach była mądra, moglibyśmy być w Europie wschodniej tym, czym jest dzisiaj Rosja...”

Duszą wycieczki stała się nasza Pani Doktor Wiera Awksientjewa. Wspaniale mówiła po polsku, biegle tłumaczyła, bawiła nas polskimi piosenkami, wicami (to lwowskie słowo «wic» znaczy anegdota). Czasem jej pomagałem. Na przykład, w Kaliszu. Tam polskojęzyczna przewodniczka opowiadała między innymi o wizycie w latach dwudziestych Feliksa Dzierżyńskiego, który z zezwolenia Józefa Piłsudskiego wywiózł swą rodzinę do Moskwy.

Kiedy jechaliśmy wzdłuż głównej ulicy Kalisza, przewodniczka mówiła, że przed wojną nazywała się ona „Aleja 3 Maja”, za Niemców – „Aleja Goeringa”, po wojnie – „Stalina”, a teraz – „Wolności”. Zastanawiałem się chwilę, w jakiej formie przetłumaczyć tę informację z podtekstem politycznym. A przewodniczka niecierpliwie ponaglała:„Dlaczego Pan tego nie tłumaczy?”.

Miałem podstawy do wątpliwości, ponieważ w naszej grupie, podobnie jak i w każdej innej, były osoby, piszące sprawozdania do KGB. Jeden z nich niespecjalnie ukrywał swą misję i skwapliwie interesował się, dlaczego nie byłem obecny wtedy to i wtedy, o czym rozmawiałem z młodą zakonnicą na dworcu itp. Zarzucał mi nieraz, że nie chodzę z grupą, a zawsze gdzieś znikam.

Rzeczywiście, w Warszawie chciało mi się zobaczyć ośrodek grecko-katolicki (na Miodowej) i katedrę prawosławną Maryi Magdaleny na Pradze, trzeba było też coś sprzedać i kupić na bazarze Różyckiego koło tej katedry. W Krakowie, razem z kolegą Aleksandrem Kuroczkinem zrezygnowaliśmy z obiadu w restauracji na korzyść ponadplanowego zwiedzania Muzeum Etnograficznego na Kazimierzu.

No i jak można było nie skusić się na zabroniony jeszcze w ZSRR striptiz? Aby obejrzeć ten program, wystarczało zejść wieczorem do restauracji na parterze naszego hotelu. Bardziej niż striptizerka, która zaczęła tańczyć w luksusowym futrze, zapadli mi w pamięci widzowie - Arabowie. Kilku z nich energicznie opuściło swe stoliki. Usadowili się bezpośrednio na skraju sceny i pożerali wzrokiem tancerkę, dopóki nie doprowadziła ona swego pokazu, ze wzrastającym napięciem, do logicznego końca...

Wycieczka standartowa do Polski zazwyczaj obejmowała, oprócz Warszawy i Krakowa, także Wieliczkę i Oświęcim. Kopalnia soli nie bardzo mnie zadziwiła, ponieważ zwiedzałem już jeszcze większe na Donbasie, gdzie widziałem kryształki soli o wiele ładniejsze i absolutnie przezroczyste. Natomiast duże wrażenie sprawił Oświęcim. To słowo brzmi dla nas jako symbol okrutnej przemocy, łatwej transformacji rozwiniętej kultury europejskiej w najgorszy rodzaj modernistycznego barbarzyństwa. Dlatego czarnym humorem wydawały się szyldy „Restauracja Oświęcim”, „Witamy w Oświęcimie” i temu podobne wywieszki.

Bardzo długo czekaliśmy na przewodnika w Katowicach. Ta już niemłoda, ale smukła elegancka Pani wyjaśniła, że dowiedziała się o wycieczce dla grupy kijowskiej dopiero przed godziną, kiedy kąpała się w wannie. Chętnie się zgodziła, ponieważ sama urodziła się w Kijowie «на Фундуклеевской улице, не помню уже точно, в каком году». Prowadziła nas „w trybie pospiesznym” i stale zerkała na zegarek, nawet podczas minuty milczenia na cmentarzu żołnierzy radzieckich...

We Wrocławiu ogłoszono nam dumnie, że będziemy jedli obiad w restauracji, gdzie przemawiał z balkonu sam Adolf Hitler. W Zielonej Górze podpity facet z wyglądu „chłopo-robotnik” zapytał mnie o ulicę Krzywoustego. Pokazałem mu grzecznie na mapie. I tu nagle zaczął krzyczeć: Idź, Pan, do dupy! Myśli pan, że ja nie wiem, gdzie jest ulica Krzywoustego?!

Po tak oryginalnej scence pocieszano mnie, że, po pierwsze, uważają mnie za Polaka, a po drugie, że przyswoiłem sobie polski sposób zwracania się nie na „ty”, ale per „pan”

Dużo zobaczyłem w ciągu tych dziesięciu dni ciekawego i pożytecznego, przyjemnego i  nie tylko. Na przykład, podczas przerwy w teatrze warszawskim pewien Pan przypadkiem z lekka przypalił papierosem ubranie jednej Pani. Ta natychmiast chwyciła go za rękę i twardo wymagała rekompensaty, grożąc wezwaniem milicji: Pan zepsuł mi suknię, musi Pan dać odszkodowanie!

Ja i wspominany już kolega Aleksander Kuroczkin wracaliśmy do Kijowa w jednym przedziale z dwoma inteligentnie wyglądającymi, miłymi, nie bardzo już młodymi Polkami. Przyjaźnie rozmawialiśmy po polsku na różne, równie inteligentne, tematy. Po pewnym czasie zaproponowały nam one, aby kupić od nich „francuskie” parasole, które wiozą na sprzedaż do ZSRR. Absolutnie się nie speszyły, kiedy powiedzieliśmy, że takie podróbki są na bazarze Różyckiego dwa-trzy razy taniej. Przeciwnie, próbowały się obrazić: „Ależ napisane, widzi Pan – Paryż!”.

Wtedy trochę raziło mnie połączenie w Polakach inteligencji i handlarstwa. Co więcej, w tamtych latach niemal każde polskie auto w ZSRR było sklepem na kołach, gdzie proponowano różne artykuły, od tychże parasoli, peruk i tanich perfum po rajstopy i majteczki.

Jeszcze nie wiedziałem, że za kilkanaście lat sam autor tych wspomnień będzie musiał handlować na „Ruskim Bazarze” w Lublinie.

Michał SELIWACZOW

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України