„Kiedy zapytują mnie, skąd ta moja dobra polszczyzna, odpowiadam, że miałem babcię Polkę”. - Tak rozpoczyna swoje refleksje związane z Polską Pan Michał Seliwaczow, kolejny fragment wspomnień którego, proponujemy naszym Czytelnikom.
Było to na początku roku 1990-go, kiedy zaproszono mnie do pracy do Stanów Zjednoczonych, a nie wystarczało mi pieniędzy na bilet. Uczonym z tytułem doktora płacono wówczas w ukraińskich instytucjach akademickich 10$ na miesiąc.
Doświadczeni ludzie zaproponowali mi następujący „biznes-plan”. Sprzedajesz w Polsce wódkę, papierosy, różne drobiazgi elektro-mechaniczne. Kupujesz tam spodnie dżinsowe, koszulki trykotowe a potem sprzedajesz ten towar - im dalej od granic polskich – tym lepiej. W rezultacie robisz z jednego dolara dziesięć.
Owszem, udawało się, tylko ileż było nerwów, ryzyka i kłopotów wiązało się z tym biznesem!
Po pierwsze – przekraczanie granicy. Mam wrażenie, że celnicy i straż graniczna patrzyli wtedy na tysiące takich komiwojażerów z przymrużeniem oka. Zawsze przepełniony pociąg Kijów – Chełm nie zmieniał kół na granicy – ten odcinek miał szerokie tory, jak w całym ZSRR (1524 mm). W Chełmie czekał nas prawdziwy szturm do pociągu, już z polskim rozstawem szyn (1435 mm) na Lublin. Sprytni doświadczeni handlarze z Ukrainy prędko ładowali worki przez okna, zajmowali miejsca dla kolegów, co powodowało zrozumiałe niezadowolenie, czasem ostre repliki. Jedna młoda kobieta długo i głośno oburzała się na cały wagon, że ona, Polka, musi stać na korytarzu, kiedy „Ruscy” sobie siedzą. Nikt tej Pani nie popierał, ale i nie wstrzymywał. Oczywiście, wszyscy rozumieli, że nie ma rady na takie „pospolite ruszenie”.
Ponadto tanie towary z Ukrainy stanowiły istotnie wsparcie dla niezamożnych Polaków w czasach drożyzny. Przynajmniej te 20 flaszek wódki (jednej osobie przewieźć ich więcej było rzeczą fizycznie niemożliwą) rozchwytywano w ciągu pół godziny. Zazwyczaj kupiec wstrząsał butelką i obserwował pianę przez szkło sprawdzając czy to rzeczywiście jest wódka.
Drugie miejsce, co do popytu, zajmowały papierosy. Gorzej sprzedawał się różnorodny sprzęt.
Jak zawsze, cieszyłem się z możliwości udoskonalenia swojej polszczyzny. Zapamiętałem biednie ubranego szczupłego staruszka. Poszukiwał wódki „Moskiewskiej” a ja miałem także ten gatunek, chociaż najlepiej sprzedawała się wódka „Stolicznaja”. Po odbytej transakcji zareklamowałem dziadkowi żyletki „Newa”. Powiedziałem szczerze, że ogolić się nimi można tylko raz. Natomiast - zaznaczyłem - nie ma nic lepszego do ostrzenia ołówków i różnych narzędzi jak „domowy majsterkowicz”. Mój klient kupił opakowanie „Newy” i dodał:„Ależ masz Pan talent do handlu!”
Za tak pochlebne słowa zapragnąłem odwdzięczyć się kupcowi czymś przyjemnym i dodałem mu drugie opakowanie – jako bonus. Dziadek honorowo powiedział: bardzo dziękuję, ale ja panu zapłacę – i zaczął wydobywać ze swej szczupłej, jak i on sam, portmonetki, jeszcze parę złotówek...
Wytargowane pieniądze należało niezwłocznie upłynniać w hurtowniach kupując tanie spodnie dżinsowe i różnokolorowe koszulki piłkarskie (T-shirts), wyprodukowane przeważnie w krajach Azji południowo-wschodniej.
Przewiezione do Kijowa, Moskwy albo jeszcze dalej w głąb Związku Radzieckiego – stanowiły one tam już cały majątek. Przynajmniej wystarczyło mi dwóch wypraw do Polski, żeby zarobić na bilet do Nowego Jorku.
Trzeba powiedzieć, że cel oficjalny tych wędrówek był nie ekonomiczny, a humanitarny. Wizy polskie nie obowiązywały (spodziewaliśmy się naiwnie, że te owoce wolności przetrwają na zawsze...) natomiast należało uzyskać wizę wyjazdową w ukraińskim MSZ-ecie. W moim przypadku z racji uczestnictwa w konferencji naukowej na KUL-u z wygłoszeniem referatu o drewnianych cerkwiach Kijowszczyzny XVI–XVIII wieków (zgodnie z kierunkiem mojej pracy dyplomowej w Akademii Leningradzkiej).
Obrady poświęcone były głównie tematyce ukraińskiej. Rozpoczęły się z międzykonfesyjnego nabożeństwa w kościele akademickim. Przeżegnywałem się w odpowiednich momentach i ludzie przyjmowali mnie za zapowiedzianego w programie słynnego filozofa religijnego Jewhena Swerstiuka (on spóźnił się na otwarcie) który to niedawno z dalekiego zesłania powrócił do Kijowa i uważany był za głównego prelegenta tej konferencji, zorganizowanej w ramach Tygodnia Kultury Ukraińskiej.
Ze znanych osobistości obecny był Włodzimierz Mokry, Poseł na Sejm i przewodniczący Ukraińskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego (UTSK) w Polsce. Z Niemiec przyjechał znany profesor Bohdan Osadczuk – już wtedy przezwany „ukraińskim kosmopolitą”. Krakowski profesor Tadeusz Chrzanowski usiadł pośrodku sceny na krzesełku i artystycznie wygłaszał swój referat, a raczej, po prostu, swobodnie rozważał sobie na temat, jakim miastem był Kraków średniowieczny – polskim czy niemieckim? Ostatecznie doszedł do wniosku, że jednocześnie także żydowskim i ruskim, jak inne, w owych czasach, wielonarodowe miasta Europy Środkowej.
W konferencji uczestniczyli też pisarze kijowscy z popularnej wtedy młodej fali „bubabistów” (бурлеск-балаган-буфонада). Zaprzyjaźniłem się z kpiarskim a czasem prowokacyjnym Aleksandrem Irwancem. Student KUL-u Andrzej Kaustow (tak samo z Kijowa) wygłosił całkiem „dojrzały” referat o czarodziejstwie ludowym. Ja również otrzymałem swą cząstkę sukcesu – zaprosili mnie bracia -dominikanie w następnym miesiącu z moim odczytem do Krakowa.
Była wczesna wiosna i w przerwach między posiedzeniami wygrzewaliśmy się na słońcu w kwadratowym i ukrytym od wiatru podwórku KUL-u, otoczonym z trzech stron galerią. Potem wyruszyliśmy na zwiedzanie lubelskich zabytków i muzeów. Urządzono nam ekskluzywną ekskursję do kaplicy Zamkowej (zamkniętej z uwagi na prace konserwatorskie) ze słynnymi malowidłami bizantyńskimi.
Starówka lubelska była wtedy jeszcze szara, zaniedbana, zamieszkana przez zwykłych ludzi. Gmachy historyczne nie były jeszcze opatrzone tablicami informacyjno-pamiątkowymi, zamiast turystów po ulicach biegały niesforne dzieci, na ławkach w podwórzach siedziały staruszki, wznosiły się dymy z kominów i pachniało przygotowywanymi w mieszkaniach strawami...
Przewodniczka po Lubelskim Muzeum Miejskim frenetycznie opowiadała o eksperymentach Wyspiańskiego. Według niej artysta osiągał odmienne rezultaty w obrazach, malowanych po różnego rodzaju posiłkach i dawkach alkoholu. Pokazywała dla porównania dzieła, inspirowane spożyciem zwykłych i egzotycznych dań - pod czerwone, białe wytrawne wino, maderę, portwein (w różnych ilościach), wódkę, koniak etc. Najlepiej podobały się jej namalowane po kurczakach i kawie. Oczywiście, podobnego oprowadzania nie można było sobie wyobrazić na sztywnych wycieczkach w muzeach radzieckich – wyważonych ideologicznie i „recytowanych” srodze na serio, bez żadnych dowcipów.
Pamiętam jeszcze wycieczkę do skansenu prywatnego (!). W ogóle mnóstwo rzeczy mnie w Polsce dziwiło (np. zakonnice spożywające mięso w tej samej jadłodajni KUL-u) i prawie wszystko podobało mi się, przede wszystkim inteligentne zachowanie, całowanie paniom rączek i wszelkiego rodzaju eleganckie maniery. Nawet pani magister Teresa Ośliuk nie pozwoliła na spacerze w parku zapalić papieros, jako że „nie wypada tego czynić” w obecności damy...
Zwiedziłem dużo wspaniałych kościołów lubelskich i skromną cerkiew prawosławną z ładnym wielopiętrowym ikonostasem, gdzie poznałem Biskupa Lubelskiego i Chełmskiego Awela. Na nabożeństwie wieczornym w języku cerkiewno-słowiańskim wiernych było mało i ze świątyni wychodzili wszyscy razem. Dziesięcioletni chłopak, który przysługiwał w ołtarzu, natychmiast zerwał się z miejsca i wybiegł na ulicę, a jego babcia srogo zawołała po polsku: Jurku, nie lataj, nie na boisku jesteś!
Widziałem też potworny obóz koncentracyjny Majdanek. Wyglądał jak nowy (prawdopodobnie, niedługo przed tym odrestaurowano go). Nieopodal budzącego grozę ogrodzenia z drutu kolczastego wyrosły nowiutkie wesołe kolorowe dzielnice mieszkalne...
***
Kolejne moje polskie reminiscencje powiązane są ze Stanami Zjednoczonymi początku lat 1990-ch.
Pewnego dnia jechałem, po raz pierwszy rowerem, z Kwinsu, gdzie mieszkałem, na Manchetten, gdzie pracowałem. Na jakimś skrzyżowaniu musiałem skręcić z Metropolitan avenue (w jej perspektywie widniały dwie słynne bliźniacze wieże, zrujnowane bestialsko w 2001. roku) i zabłądziłem. Zapytałem u młodej kobiety z małą dziewczynką: Hi, may you show me the way to the Williamsburg bridge? Ona zaś odwzajemniła się pytaniem:
- Mówi Pan po polsku? – i pokazała mi kierunek.
Kilkaset metrów później znów zbłądziłem i zapytałem o drogę, tym razem u młodego mężczyzny. Ten spojrzał na mnie i rzucił: Mówisz Pan po polsku? Teraz już ja zaciekawiłem się:
- Skąd Pan wie, że mógłbym mówić po polsku?
– No, tak wyglądasz – odpowiedział i wyjaśnił, na którym świetle i gdzie mam skręcać.
Okazało się, że Williamsburg bridge – to dzielnica przeważnie polska i żydowska. Tak samo Chicago – największe polskie miasto, ponieważ Polaków jest tam więcej, niż w Warszawie. I rzeczywiście, słyszałem na brzegach jeziora Michigan-lake dużo rozmów po polsku.
Dodam, że później nauczyłem się też sam identyfikować w Ameryce oraz innych krajach za granicą Rosjan, Ukraińców i Żydów radzieckich, nie tyle z wyglądu, ile z wyrazu twarzy, zachowania i gestykulacji – prawie się nie myliłem. I mnie, z kolei, witano w sklepach arabskich - od Ameryki do Bliskiego Wschodu słowami: „Привет, как дела?”, chociaż ubrany byłem jak wszyscy inni klienci. Tylko raz lub dwa powiedział do mnie sprzedawca w Egipcie „Cześć! Jak się masz?” – i bardzo się z tego cieszę
Pani Anna Bojczuk (mieszkałem w jej gościnnym domu na Kwinsie) prenumerowała „New York Times” oraz ukraiński dziennik „Свобода”, ale ja kupowałem czasem i polską gazetę „Gwiazda Północna”, „Новое Русское Слово”. Każdy numer tych narodowych czasopism drukował reklamę domu pogrzebowego „Piotr Jarema”, który przedstawiał się to jak „ukraiński grabarz”, (sic!) Zabawnie, ale całkiem w amerykańskim pragmatycznym stylu...
Stwierdziłem (a są to moje własne obserwacje, nie oparte o żadną statystykę), iż w odróżnieniu od Amerykanów polskich, wśród ukraińskich obywateli USA był większy procent fachowców indywidualnych (adwokaci, lekarze, inżynierowie etc.). Oni rzadko prowadzili własne biznesy, a zatem nie byli zainteresowani w ściąganiu rodaków z kraju, z wyjątkiem zatrudniania pomocy domowej, przeważnie niezbyt młodych kobiet dla opieki nad dziećmi, starymi i chorymi ludźmi. Płacili w tych ukraińskich rodzinach Ameryki, minimalnie, mniej niż u Żydów. Ostatni stanowili większość w tak zwanej nowej „emigracji rosyjskiej” i mimo na ogół dobrego wykształcenia, żywili się głównie z handlu i pomocy socjalnej.
Nieraz przyjmowano mnie za Polaka, gdy całowałem rękę amerykańskim paniom przy zapoznawaniu się z nimi. Czasem identyfikując mnie za swego polscy emigranci w kawiarenkach, opowiadali, jak eksploatują ich amerykańscy „rodacy”, głównie na pracach budowlanych. Jeden taki Pan skarżył się, że żyje tutaj już 15 lat i dotąd nie udało mu się zdobyć Green Karty, a zatem nie może odwiedzić rodziców i dzieci w kraju...
Michał SELIWACZOW