Rozmowa z dr. Marcinem Idzińskim, dziennikarzem polonijnym oraz pracownikiem Rozgłośni Polskiej Radia „Wolna Europa” do czasu jej zamknięcia
- Jak, dlaczego i kiedy zostałeś emigrantem?
- Trochę w tym było przypadku i zaskoczenia. Jak wiesz, byłem w Polsce aktorem, reżyserem teatralnym i do maja 1980 roku dyrektorem Teatru na Rozdrożu w Warszawie. Wtedy to mój teatr zlikwidowano, w skrócie mówiąc, jako „antypaństwowy”, a mnie pozwolono zatrudnić się jako reżyserowi jedynie w teatrze w Gnieźnie, jednak bez możliwości reżyserowania i grania na scenie.
Po „strajku gdańskim” (w sierpniu 1980), gdzie pracowałem w grupie „wspomagających” w drukarni strajkowej w stoczni w Gdyni, wróciłem do Warszawy do pracy w organizującej się „Solidarności”. Pracując jako ktoś w rodzaju asystenta do spraw kontaktów ze środowiskiem artystycznym Zbigniewa Bujaka, Przewodniczącego Zarządu Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność” znalazłem się 8 grudnia 1981 w Niemczech, zbiegiem okoliczności z rodziną. 15 grudnia moja żona (Maria Wachowiak-Holoubek) miała rozpocząć w Amsterdamie reżyserię w teatrze, jeszcze w październiku oficjalnie zakontraktowaną przez PAGART (ówczesna państwowa agencja sprzedająca polskich artystów zagranicę). Wyjechaliśmy kilka dni wcześniej, by jeszcze kilka dni spędzić u przyjaciół z branży filmowej w Niemczech. Ponieważ nasz syn wtedy miał trzy lata, planowaliśmy, że Majka weźmie go na tę reżyserię do Holandii, pod opiekę tamtejszych przyjaciół, bo w Polsce pamiętasz jak było. Po pieluchy stało się czasem dwie doby w kolejce.
O stanie wojennym dowiedzieliśmy się z niemieckiej telewizji 13 grudnia rano. Szok! Liczyliśmy na tylko „wyjątkowy”. Miałem czternastego wracać do Warszawy, a Majka jechać do Holandii. 13 wieczorem dowiedziałem się już, że drzwi do naszego mieszkania w Warszawie w nocy 13 wyłamano, by mnie internować. Zadzwonił do mnie profesor Wojskowej Akademii Medycznej w stopniu generała, nasz dobry znajomy. Postanowiliśmy kilka dni się zastanowić. Majka zadzwoniła do Amsterdamu i w teatrze powiedziano jej, że 10 grudnia PAGART jej kontrakt anulował.
Ponieważ byliśmy osobami dość znanymi w niektórych kręgach Polonii, niemal od razu dostaliśmy, między innymi, propozycję pracy w… Radio Wolna Europa.
Niemal równolegle Marysi zaproponowano główną rolę w fabularnym filmie niemieckim („Heimat, die ist meine” – reż. Peter Bouvais). Widząc, jak rozwija się sytuacja w kraju przestaliśmy się wahać. Natychmiast po załatwieniu spraw azylowych stawiliśmy się w radio w Monachium, Marysia rozpoczęła też film.
- Kiedy, mieszkając już w Monachium, spotkałeś się z tamtejszą Polonią?
- To się stało natychmiast. Byłem człowiekiem, który dopiero co był w kraju, więc odbywałem setki spotkań, jeżdżąc po całych Niemczech. Szybko zaczęli przybywać, przecież nie tylko do Niemiec, przymusowi emigranci z „internatów” z paszportami w jedną stronę. Zacząłem dokumentować ich i ich informacje dla RWE. Znowu setki podróży z magnetofonem (te prawie 30 kg Nagry Kudelskiego na ramieniu) po całej Europie, gdzie tylko się osiedlali. To były niebywale fascynujące losy, no i ważne informacje. Szybko zaczęły organizować się kanały przerzutowe wszelkiego rodzaju do kraju.
Dziś trudno wręcz uwierzyć jak potężny zakres miał ten ruch. Już nie pamiętam w ilu i jakich organizacji tego typu uczestniczyłem. Po krótkim czasie do radia przybyli wspaniali ludzie z tej rozbitej „Solidarności”. W większości znaliśmy się z kraju. Moja sytuacja finansowa, dzięki filmowi Majki, była stosunkowo lepsza i bezpieczniejsza, więc może i trochę z tego powodu miałem lepsze możliwości poświęcania czasu na sprawy społeczne. Wpadłem w nie po szyję. Zawodowcy w tej branży, głównie z tej najnowszej fali emigracyjnej w Niemczech, zorganizowali niemal natychmiast zespół badań socjologicznych Polonii, którego zostałem szefem. Szybko dołączył do tego działania ośrodek londyński, czyli różne struktury Rządu Emigracyjnego i partii politycznych. Szkoda, bo większość uzyskanych w tych badaniach materiałów i wyników znikło wraz z Radiem Wolna Europa, bo przecież te na dużą skalę badania, prowadzone były przez amerykańską instytucję bez koniecznych wówczas, niemieckich pozwoleń. Sporo zostało mi w pamięci, ale to nie to samo co dokumentacja, która znikła bezpowrotnie.
Gdzieś w grudniu 1982 utworzono w Monachium Delegaturę Rządu Londyńskiego na Niemcy Południowe i dostałem nominację na jej szefa. Dotychczas w Niemczech była tylko jedna, w Hamburgu (wspaniały mec. Wincenty Broniwój-Orliński). Wszedłem też w skład Rady Narodowej z delegacji Ligi Niepodległości Polski. Ośrodek londyński miał na całym świecie polonijnym ogromne znaczenie, o czym się dziś już nie pamięta.
To był nie tylko niepodważalny autorytet, ale też próba, nie zawsze skuteczna, czy udana, ale jednak – koordynacji działań aktywnych Polaków na emigracji. Miała też spore i oczywiście niemal zapomniane osiągnięcia w tym względzie.
- No a potem?
- Wyobrażasz sobie! Dzień i noc w tej robocie. Kongres Polonii Niemieckiej, Polska Rada w Niemczech potem Konwent Organizacji Polonijnych, prasa polonijna, Traktat Polsko-Niemiecki z 19 czerwca 1991 i walka o wynikające z niego prawa Polonii w Niemczech, nigdy nie zrealizowane przez stronę niemiecką…
I tak do końca pracy w Wolnej Europie… Potem trzy lata w Polsce… Emerytura… Powoli solidnie w kościach łamie. A teraz pracuję… policzyłem – 14 zawód w życiu – jako dziennikarz sportowy. Ha! Ha! – w nowopowstałym, oficjalnym portalu niemieckiej ligi w języku polskim, bundesliga.com/pl. Kibicem piłki nożnej byłem na szczęście zawsze.
- Jaka była wówczas i jaka jest dziś Polonia monachijska?
- To, jak wiesz, temat niezmiernie złożony i napisałem na ten temat setki artykułów i analiz. To jednocześnie temat bardzo dramatyczny, bo sam akt emigracji to sprawa bardzo dramatyczna. Oczywiście dziś o wiele mniej, bo Ojczyzna jest otwarta. Gdy stawałem się „emigrantem” to, trzeba sobie zdawać sprawę z tego, te całe pokolenia, te miliony ludzi, te setki tysięcy rodzin nawet nie myślały, że kiedykolwiek Ojczyznę zobaczą. Dla wielu z nich było to głęboko bolesne, dla większości ten specyficzny ból, niestety głęboko i niemal niewidocznie drążący, zmieniający człowieka, trwał aż do roku 1990. Często przed samym sobą ten syndrom ukrywano, ale dla kogoś, kto zajmował się tym tematem niemal zawodowo, był zawsze doskonale rozpoznawalny. Kiedyś napisałem, że emigranci to tak samo specyficzni Polacy, jak Kaszubi czy Górale. Bo emigracja to taki kolejny, specyficzny region Polski. Ale zawsze Polski!
- A jak jest dziś?
- Różnice, między tamtym czasem, a dziś są ogromne! Zwłaszcza w Niemczech, gdzie sytuacja społeczna i socjologiczna Polonii była od początku szczególnie złożona, choć pod względem materialnym relatywnie dobra.
Poznałem jeszcze tę pierwszą generację, nadzwyczaj przecież tragiczną, byłych więźniów kacetów, czy przymusowych, niewolniczych robotników wywiezionych z Polski przez Niemców, a którzy decydowali się na pozostanie tu, bo komunizm jawił im się jeszcze gorszym otoczeniem. Ten dramat czuło się w nich do samego końca tej generacji – głęboko polskiej, głęboko patriotycznej i religijnej i wreszcie najmniej korzystającej z gospodarczego cudu.
Potem przyszła niezwykle skomplikowana psycho i socjologicznie generacja tak zwanych Speitaussiedlerów, czyli tych Polaków, którzy powołali się na niemieckie pochodzenie. Wiadomo, że byli to w większości uchodźcy z komunizmu, których błędnie określa się jako emigrację ekonomiczną, jak i tych, którzy nieco później emigrowali z powodów właśnie ekonomicznych. Zapomina się o tym, że byli to po prostu pierwsi uchodźcy polityczni, bo gdy ktoś w jakimś systemie politycznym nie może się rozwinąć, albo wręcz żyje w biedzie, to właśnie system polityczny leży u podstaw jego drastycznej decyzji. Ale ta decyzja jednak wyciska się jak pieczęć na życiu człowieka, więc jakby traci on jakąś część prawa – nawet do „patriotyzmu”. Tymczasem ta generacja miała Polskę we krwi jak hemoglobinę.
Następnie ogromna grupa emigracji „solidarnościowej”. Niesłychanie agresywna środowiskowo, lekceważąca zupełnie wszystkie poprzednie etosy polonijne. To było jak najazd Hunów! Niesamowity aktywizm, „działaczostwo” we krwi, brak ochoty na rzeczywiste wrastanie w nową sytuację życiową i środowisko niemieckie, grupa o niesamowicie silnym instynkcie roszczeniowym i swoistym dystansie, a nawet niechęci do obyczaju i systemu prawnego otoczenia. Wielu z tych ludzi próbowało tu żyć tak, jakby nadal byli w zrewoltowanej Polsce. To prowadziło do jeszcze dramatyczniejszych losów tej grupy. Szczęśliwie czas do upadku komunizmu nie był zbyt długi, więc z tego konfliktu środowiskowego udało się im jakoś wybrnąć, uratować i w pewnym sensie odzyskać Ojczyznę.
Przybysze z Polski, po jej wejściu do Unii, to jeszcze inny rodzaj środowiska polonijnego. Te odmienne etosy leżały oczywiście u podstaw zupełnie innych potrzeb tych grup. To rodziło oczywiście wewnątrz polonijne konflikty, które rzadko kto dziś rozumie, ale ich podstaw jest wiele i są to sprawy poważne, a nie tylko wynik tak zwanego „polskiego charakteru, czy tak zwanego piekiełka”.
Szkoda, że nie rozumiano tego nigdy w kraju! Bo Niemcy, wiadomo, woleliby, by te wszystkie generacje szybko się asymilowały, nie tylko integrowały, więc tylko podsycali podziały i dezintegrację wewnętrzną tutejszej Polonii, a wiadomo, umieją dobrze organizować swój kraj i to, co się w nim dzieje. Mają do tego prawo, bo to ich kraj, ale asymilacja? To oczywiście w pierwszym pokoleniu Polaków nie jest możliwe, a nawet w drugim bardzo rzadkie. Integracja następuje zazwyczaj łatwo i szybko, ale nie asymilacja.
W każdym z tych okresów były też różne uwarunkowania zewnętrzne, polityczne i gospodarcze. Poza tym każda z tych grup miała inny przekrój intelektualny, inne przygotowanie zawodowe itd.
Dziś, Bogu dziękować, bliskość i otwartość Ojczyzny wiele z tych problemów eliminuje. Przybywa pokolenie dobrze do takiego kroku przygotowane, ale i tak wyjazd z kraju – nazwijmy to – osadzenia (w pewnym stopniu - pochodzenia, choć to nie jest teraz najważniejsze), nie ma tylko samych blasków. Cienie są głębokie, choć już zupełnie innego rodzaju.
Rozmawiał Leszek WĄTRÓBSKI