To niezwykle miłe i ożywcze mieć szczęście uczestniczenia w wydarzeniach robiących wyłom w powszechnym mniemaniu, że ludzkie życie w XXI wieku jest wyprane z duchowości, że walka o byt zwana z knajacka pogonią za kasą, zawładnęła nami całkowicie.
Kilka miesięcy temu otrzymałem drogą internetową niespodziewany list informujący mnie o pewnym nieznanym mi festiwalu piosenkarskim. I choć piosenka nie stanowi dla mnie podstawowej strawy duchowej, podjąłem korespondencję z uwagi na nazwisko widniejące pod listem: Krystyna Maciejewska-Gniatkowska. Domyślałem się, że jest to osoba związana z nadzwyczaj popularnym przed laty polskim piosenkarzem, urodzonym 6 VI 1928 r. we Lwowie Januszem Gniatkowskim. Szybko się okazało, że tak - zostałem zaindagowany przez wdowę po artyście, panią też śpiewającą i piszącą teksty piosenek, a od kilku lat również organizującą kolejne edycje festiwalu piosenkarskiego, którego esencją są szlagiery wylansowane przez jej męża – „Wielkiego Gniadego”, jak zwali artystę przyjaciele.
A skąd tu ja? Można powiedzieć, że z powodu pomyłki, jaka się wkradła do pośmiertnej notki o Januszu Gniatkowskim w „Dzienniku Kijowskim”, a dotyczącej nazwy miejscowości, w której część dzieciństwa spędził zmarły (DK nr 407/VIII 2011). Ponieważ dość istotnie została wykoślawiona nazwa - zamiast „w Mizuniu Starym” napisano jakby z rumuńska „w Mizuriu Staugu” - a do tego pomyłka dotyczyła wyjątkowo niezwykłej ukraińskiej wsi o ponad 1000-letniej historii, w której i ja mam przyjemność od kilkunastu lat mieszkać, natychmiast wysłałem do „Dziennika Kijowskiego” sprostowanie z krótkim opisem miejscowości oraz fotografią tablicy oznajmiającej jej sędziwość.
Publikacja trafiła – dzięki internetowej mutacji gazety - do rąk dziennikarza Janusza Świądera, pracującego akurat nad biografią artysty. Książkę tę („Apassionata” - wspomnienia o Januszu Gniatkowskim, wyd. Wydawnictwo Muzyczne Polihymnia, Lublin 2012), zawierającą przedruk mojej publikacji, była uprzejma przesłać mi pani Krystyna niemal natychmiast po nawiązaniu korespondencji; zaprosiła mnie także do odwiedzenia Poraja k/Częstochowy w dniach odbywającego się tam piątego już Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenek Janusza Gniatkowskiego.
Z radością przyjąłem zaproszenie i w dniu 7. czerwca miałem przyjemność wystąpić z opowieścią o Mizuniu Starym na estradzie rzeczonego festiwalu – przedsięwzięcia artystycznego o wyjątkowo wzruszającym charakterze, bo będącego niejako hołdem kochającej żony wobec męża kochanego także przez wciąż licznych jego wielbicieli, kultywujących i popularyzujących twórczość swego idola poprzez m.in. założone w 2008 roku Stowarzyszenie Miłośników Twórczości Janusza Gniatkowskiego „Apasjonata”.
Krystyna Maciejewska i Janusz Gniatkowski poznali się i połączyli swe losy podczas tournée po ZSRR w 1966 roku. Oczywiście Janusz był znany Krystynie już od dawna – przecież cała Polska śpiewała i tańczyła od lat 50-ch mnóstwo wylansowanych przez Gniatkowskiego przebojów europejskich z „Apassionatą” na czele. Nie była to beztroska miłość - on znacznie starszy od niej i już obarczony rodziną, ona zaręczona…
Ale cóż, to oni idealnie przypadli sobie do serc - ich poprzednie „połówki” nie były, jak się okazało, trafione na wieczność. To właśnie miłość Krystyny i Janusza miała być trwała, bo ich głębokie uczucie wynikało przede wszystkim z podobnych wrażliwości duchowych i wspólnej pasji. Przystojny i obdarowany pięknym ciepłym barytonem Janusz był obok Mieczysława Fogga najpopularniejszym piosenkarzem tamtych lat.
Krystyna zaś po udanym debiucie w 1963 roku na scenie Studenckiego Teatru Satyryków w Warszawie, gdzie studiowała filologię polską, szybko zyskała szeroki aplauz i została laureatką I. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej. Ich związek miał charakter partnerski, między innymi wspólnie przygotowywali koncerty, w programie których często umieszczali swoje duety, jakimi wzbudzali entuzjazm publiczności w Polsce i wielu innych krajach na niemal wszystkich kontynentach świata.
Miłość Krystyny i Janusza została poddana okrutnej próbie po wypadku, jakiemu uległ artysta 2. lutego 1991 r. Potwornie poraniony przez pirata drogowego, Gniatkowski nie wyżyłby bez uporu i poświęcenia, z jakim Krystyna wyrywała go tygodniami ze szponów śmierci, a następnie miesiącami i latami pomagała przywrócić mu minimum sprawności i chęci życia. Sama Krystyna twierdzi skromnie, że to „fani wymodlili Januszowi życie”, ale również przyznaje: „Bywało, że nawet lekarze opuszczali ręce. Tylko ja nie rezygnowałam. Dzień w dzień, noc za nocą byłam przy łóżku chorego.”
Wielka troska małżeńska, wspierana życzliwym zainteresowaniem mediów, instytucji muzycznych i tysięcy melomanów, dała cudowny rezultat – chociaż z ponad trzech oktaw, jakimi Gniatkowski dysponował przed wypadkiem, pozostało mu kilka tonów, artysta po latach terapii podjął za namową żony lekcje śpiewu.
Udzielała ich częstochowska śpiewaczka operowa Małgorzata Starczewska-Owczarek, która nieco opornego z powodu niewiary w siebie rekonwalescenta mobilizowała różnymi fortelami, między innymi „przekupywała go pierogami, żeby zechciał zaśpiewać, choć parę tonów. I męczyła się tak z miłości do dawnego Gniatkowskiego, aż coś wreszcie zostało osiągnięte…” (cyt. Violetta Gradek). Wytrwałość i poświęcenie dały rezultaty – około 10 lat po wypadku artysta zaczął występować z Kapelą Jurajską w Poraju, gdzie jeszcze przed dramatem państwo Gniatkowscy kupili domek i kawałek lasu.
Olbrzymią rolę w odrodzeniu się Wielkiego Gniadego odegrał tamtejszy Gminny Ośrodek Kultury, a osobowo Barbara Dobosz-Szmida, która w Gniatkowskim słusznie dojrzała szansę artystycznej nobilitacji Ośrodka. Zakupiono nowe instrumenty i aparaturę nagłaśniającą dla Kapeli Jurajskiej, którą współpraca z wybitnym artystą dopingowała do ambitnej pracy. Artystyczne spotkania w porajskim GOK nie ograniczały się do wspólnego muzykowania – pan Janusz jako świetny gawędziarz przeplatał je opowieściami ze swego bogatego życia i licznymi anegdotami opowiadanymi po polsku, rosyjsku i ukraińsku.
Oficjalny powrót Janusza Gniatkowskiego na estradę nastąpił w 2003 roku, kiedy to w Poraju zorganizowano koncert z okazji jego 75. Urodzin. W 2004 r. artysta zaśpiewał w koncercie uświetniającym wejście Polski do Unii Europejskiej, a niedługo potem w koncercie z okazji jubileuszu 50-lecia swojej pracy artystycznej; koncert ten odbył się w Filharmonii Częstochowskiej i był rejestrowany przez TVP. W 2007 r. „uparta i niemal bohaterska” (cyt. D. Michalski) pani Krystyna zorganizowała I. Festiwal Piosenek Janusza Gniatkowskiego. W czerwcu 2008 roku piosenkarz świętował 80. Urodziny znów w Filharmonii Częstochowskiej, gdzie oprócz solenizanta wystąpiła śmietanka polskiej estrady.
Janusz Gniatkowski zmarł nagle w swoim domu 24 VII 2011 r. Jego imieniem nazwano Gminny Ośrodek Kultury w Poraju. Niedawno odsłonięto poświęconą mu tablicę pamiątkową. Gdy na estradzie tegorocznego Festiwalu jego piosenek użyłem sformułowania „świętej pamięci pan Janusz”, stojąca obok mnie pani Krystyna aż wykrzyknęła:„Jakiej świętej pamięci? Przecież on tu jest!”.
Natychmiast z tym się zgodziłem. I nie tylko On jest – są artystyczne owoce także Ich wielkiej miłości.
Adam JERSCHINA
adam.jerschina@onet.pl
Nigdy nie miał umiejętności sprzedawania się
…Publiczność polska usłyszała go po raz pierwszy za pośrednictwem radia. W 1954 roku młody Gniatkowski zgłosił się do rozgłośni Polskiego Radia w Katowicach przy okazji konkursu dla amatorów, poszukującego młodych talentów. Zaśpiewał „Spokojnej nocy”, rosyjską piosenkę, do której napisano mu polskie słowa. Od razu był szum i wielki sukces. Katowicką redakcję zasypano listami. „Boski Gniatkowski”, „Rudolf Valentino polskiej piosenki” - to tylko niektóre z charakterystycznych przydomków, które nadawano artyście w tamtych czasach. Rozpoczęły się koncerty. Mówiono, że Gniatkowski emanuje na scenie urokiem osobistym, seksem, leczy głosem, był showmanem, rodzajem artysty, jakiego ówczesna Polska nie znała.
Po latach 60-tych Janusz Gniatkowski został usunięty z rodzimej estrady. Był bardziej popularny od I sekretarza, a to było niedopuszczalne... Jego przeboje puszczano tylko nocą, w lokalnych rozgłośniach. "Apasjonata", "Arivederci Roma", "Kubańska piosenka", "W kalendarzu jest taki dzień", "Archipelag", "Za kilka lat", "Nie powiem nic", "Pozory mylą", "Wrocławska piosenka", "Vaia Con Dios", "Belladonna" - to piosenki, które znają już pokolenia. Te najmłodsze, dzięki programowi, który już w latach 90-tych przygotował Janusz Józefowicz - "Do grającej szafy grosik wrzuć". Ale to właśnie Gniatkowski wprowadził je do swojego repertuaru, a tym samym do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej.
Artysta koncertował nie tylko w Polsce, ale w całej niemal Europie, USA, dawał około 300 koncertów rocznie - Nie śpiewałem w Australii, na Grenlandii, tam gdzie wieczne lody - mówi. Ogromną popularność zdobył w dawnym Związku Radzieckim. - Tam ludziom odebrano Boga, więc czcili artystów - wspomina Krystyna Maciejewska. Dla nich Polacy, Jugosłowianie to byli ludzie z Zachodu, którzy przywozili im zagraniczne piosenki, oczywiście - broń Boże - nie śpiewane po angielsku, czy włosku…
SYLWIA BIELECKA
Krystyna Maciejewska-Gniatkowska i Adam Jerschina (fot. Anna Zgierska)
…W kalendarzu jest taki dzień
Przeznaczony wyłącznie dla ciebie.
Pośród innych ukrytych dat,
Niby w książce ukryty kwiat.
Znikną chmury i troski, i cień,
Słońce wyjdzie na spacer po niebie.
W kalendarzu jest taki dzień, taki dzień,
Przeznaczony wyłącznie dla ciebie…
Z repertuaru
Janusza Gniatkowskiego