Dziś: piątek,
19 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2015
Wywiad z profesorem Stanisławem Sławomirem Nicieją, historykiem, rektorem Uniwersytetu Opolskiego
Negowanie polskości Lwowa to droga donikąd


Prof. dr hab. Stanisław Sławomir Nicieja
od ponad 30 lat bada dzieje Lwowa i Kresów Wschodnich. Autor m.in. monografii Cmentarza Łyczakowskiego i cmentarza Obrońców Lwowa, w ubiegłym roku opublikował „Kresową Atlantydę. Dzieje i mitologia miast kresowych".

- Oficjalny informator turystyczny Lwowa, wydany właśnie przez władze tego miasta, o Polakach nie wspomina. Ukraińscy przewodnicy oprowadzający polskie wycieczki po Lwowie mówią, że w listopadzie 1918 r. obrońcami miasta byli siczowi strzelcy atamana Wytowskiego. Czy pan, historyk, autor wielu książek o Kresach, jest tym zdziwiony?

- Rzeczywiście, na terenie dzisiejszej Zachodniej Ukrainy, gdzie głównym miastem jest Lwów, obserwujemy w bardzo licznych publikacjach irytujące nas, Polaków, nacjonalistyczne oceny. Pojawiają się opinie, że Polacy nic nie zrobili dla tych ziem, że byli tylko i wyłącznie okupantami. Pod względem mentalnym przypomina to podejście, jakie u nas panowało w czasach PRL w oficjalnym dyskursie propagandowo--historycznym: nie można było wówczas wymienić nazwy Breslau czy Oppeln ani opisywać niemieckich wątków historii Dolnego lub Górnego Śląska z jakąkolwiek nutą sympatii bądź uznania.

Obecna próba zamazania polskiej historii Lwowa czy innych miast dawnej Małopolski Wschodniej wynika zapewne z ukraińskiej traumy, która trwa do dzisiaj. Pamiętajmy, że przez 600 lat Lwów był wyjątkowo mocno wpisany w historię Polski, żyły w tym mieście pokolenia Polaków, kreując zadziwiające zjawiska w nauce, kulturze i gospodarce. To było multikulturowe miasto zatartych granic. Jednak przy wielości zamieszkujących Lwów nacji miasto to miało zawsze mocny aromat polskości, który po 1945 r. został unicestwiony przez gwałtowną, represyjną depolonizację. Wtedy właśnie powstało założenie, że wszystko, co polskie we Lwowie, trzeba ukryć i zamazać.

I tak o czasach polskich zaczęło się mówić i pisać z użyciem kryptonimu „czasy austriackie": tam była Austria, monarchia Habsburgów, to był Lemberg. Na czym polega nadużycie? Otóż w tym Lembergu właściwie wszyscy mówili po polsku, język polski – nie niemiecki – był językiem urzędowym, prezydentem miasta był Polak, namiestnikiem Galicji był Polak, dyrektorami gimnazjów byli Polacy, szefem poczty był Polak i tak dalej... Politycznie Polski rzeczywiście na mapie Europy nie było, ale żywioł Lwowa, jego kultura, jakość ludzi, którzy tam mieszkali – to wszystko było w ogromnej przewadze polskie.

 Pamiętajmy, że w połowie XIX w., a zwłaszcza po 1870 r., Polacy po raz pierwszy obronili Lwów i w fenomenalny sposób zepchnęli Ukraińców na drugo-, trzeciorzędne pozycje. Przecież wtedy Ukraińcy też mieli szansę sprawę inaczej rozegrać, bo na samym początku po zajęciu Galicji w 1772 r. (I rozbiór Polski) Austriacy zgermanizowali Lwów, próbowali narzucić w nim swój ryt. I Polacy się odbili, odzyskali przestrzeń kulturową, wywalczyli autonomię, spolszczyli urzędy, a Ukraińcy spóźnili się ze swoim przebudzeniem narodowym.

- Czy z tego wynika, że obecne zachowania Ukraińców wynikają ze świadomości, iż w konfrontacji z polską kulturą zawsze przegrywali?

- Na Ukrainie wciąż mamy do czynienia z kompleksem, który owocuje wymazywaniem polskości. Mam jednak nadzieję, że coraz częściej będą się pojawiały poważne opracowania ukraińskie, w których to zjawisko będzie ustępowało, że Ukraińcy dojrzeją do pokazywania i opisywania Lwowa zgodnie z prawdą historyczną. Nam, Polakom, już dziś nie przeszkadza, że Niemcy uważają część historii Wrocławia, Szczecina czy Opola za swoją.

Ukraińcom wciąż przeszkadza polskie poczucie historycznej i kulturowej własności Lwowa czy Stanisławowa – myślę, że jest to jeszcze kwestia pokoleń i czasu, który to znormalizuje. Takie mam przekonanie, może zbyt optymistyczne.

- Wykreślanie w Polsce niemieckiej przeszłości na przykład Wrocławia czy Górnego Śląska to epoka komunizmu. Kiedy weszliśmy w czas wolności, bardzo szybko to zmieniliśmy. Dzisiaj w wielu miastach Śląska polscy historycy odwołują się przede wszystkim do dziedzictwa niemieckiego, mniej uwagi poświęcają żywiołowi polskiemu. Tymczasem Ukraińcy, wychodząc z komunizmu, niejako pozostawili jego „politykę historyczną". Do tego dołożyli od siebie recydywę ideologii ukraińskiego nacjonalizmu. Czy polska strona powinna reagować – a jeśli tak, to w jaki sposób – na gloryfikację sprawców ludobójstwa dokonanego przez OUN/UPA na Kresach Wschodnich?

Z pewnością dla nas Polaków jest niedopuszczalne, że ze zbrodniarzy robi się bohaterów i nazywa się ich imieniem główne ulice oraz place. Część Ukraińców postacie Bandery albo Szuchewycza tak mocno wzięła na swoje sztandary i wprowadziła do swojej świadomości społecznej przy zupełnej obojętności środowisk dyplomatycznych i historycznych, że wydaje się to dziś falą nie do odwrócenia. Kult OUN/UPA tak głęboko wszedł już w świadomość ludzi na Zachodniej Ukrainie, że praktycznie trudno już myśleć o jego wykorzenieniu. Bo jak to zrobić: nakażemy Ukraińcom, aby setki tych pomników zlikwidowali? To wielkie zaniedbanie i zadra w stosunkach polsko-ukraińskich.

Z Niemcami wszystko zostało „wyczyszczone", zbrodnie nazistowskie zostały pokazane do końca, Niemcy nie uchylają się od odpowiedzialności za nie. Zbrodnie UPA nigdy nie zostały pokazane w taki sposób. Jeśli chodzi o to, co stało się na Wołyniu i Podolu w czasie tamtejszego holocaustu Polaków – historycy zawodowi w Polsce w bardzo skromny sposób zajęli się badaniem tego zagadnienia. Powstało za to bardzo dużo opracowań, których autorami są amatorzy historii, którzy po prostu opisali to, co się w tamtym czasie zdarzyło na Kresach, jak umieli najlepiej.

Powstało więc swego rodzaju pęknięcie – często do opisów i przekazów sporządzonych przez niezawodowych historyków odnosi się z rezerwą, podważa się ich wiarygodność. Na tym polu jako Polacy przegraliśmy. Na polskich uniwersytetach, uczelniach pracują zastępy historyków, a bardzo mało mieliśmy takich, którzy ten temat chcieli podejmować w swoich pracach doktorskich czy habilitacyjnych.

W kręgach zawodowych historyków uważano i nadal się uważa, że jest to temat „zaminowany" politycznie. I toczą się kuluarowe dyskusje, jak go rozbroić. W tym zakresie wciąż panuje ogromna niemoc polskiej zawodowej historiografii.

- Jako historyk wypowiada się pan bardzo koncyliacyjnie, twierdząc, iż trzeba szukać porozumienia, że sprawy sporne należy załatwiać w gronie naukowców, że czas stonuje radykalne emocje i stanowiska po stronie ukraińskiej. Proszę jednak odpowiedzieć: czy tak po ludzku nie jeży się panu czasami włos na głowie, kiedy obserwuje pan, co Ukraińcy wyprawiają z historią Lwowa?

- Nieraz czuję dyskomfort, kiedy ukraiński autor nie powoła się, nie zacytuje czegoś, co wyszło w Polsce, co prezentuje bezsporne fakty, a nie ich interpretacje. Na szczęście jeżdżę na Ukrainę, rozmawiam i umiem pozyskać materiały, porozumieć się z tamtejszymi autorami. Takie przyczółki warto uchwycić i czekać, pamiętając, że Ukraina to młode państwo, wciąż zalęknione, które boi się dominacji polskiej kultury i na każdym kroku chce zademonstrować, że rzeczywistość wygląda tak, jak oni to widzą.

Taką sytuację obserwowałem chociażby przy okazji odsłonięcia pomnika profesorów lwowskich zamordowanych przez hitlerowców w 1941 r. na Wzgórzach Wuleckich. Strona ukraińska się uparła, że nie będzie na nim napisane, iż byli to polscy profesorowie. Dorabiano do tego najdziwniejsze uzasadnienia: że profesor Roman Longchamps de Bérier, obrońca Lwowa z 1918 r., to Francuz, że jak ktoś z tego grona miał nazwisko niemieckie, jak choćby Stanisław Ruff czy Kasper Weigel – to był Niemcem, że jak się nazywał Adam Sołowij, jak słynny profesor ginekologii, to już był Ukraińcem.

Dlatego myślę, że to dla nas zadanie: trzeba o tym mówić, pisać, opracować chociażby nowoczesną monografię Uniwersytetu Jana Kazimierza i wydać ją także po ukraińsku. Zamiast prostować, kłócić się z Ukraińcami, pouczać ich, jak mają to robić, obrażać się na nich – warto przede wszystkim dokumentować i przedstawiać fakty. W Polsce powinno się postępować tak, jak robili to Niemcy: oni napisali całą historię Breslau, historię Opola.

Tymczasem my, Polacy, na rynek ukraiński nie wprowadzamy żadnych książek, które równoważyłyby trend depolonizacji Lwowa. Uważam, że przyjdzie czas, kiedy Ukraińcy zrozumieją, że ja także mam prawo do Lwowa, do polskiej tradycji Lwowa, do wielkich zabytków, które Polacy tam stworzyli, tym bardziej że reprezentuję państwo, które miało na przestrzeni swoich dziejów pulsujące, ciągle zmieniające się granice. Nie można pisać historii Polski obejmującej tylko obecne granice naszego państwa.

Strona ukraińska musi dojrzeć do zrozumienia, że polskość we Lwowie jest cenna także dla nich. Jeżeli będą twierdzić, że we Lwowie działał tylko Iwan Franko, że na Cmentarzu Łyczakowskim są tylko nagrobki Ukraińców – to będą tym samym spłycali także swoją własną historię.

- Lwów jest polski?

- Negowanie polskości Lwowa to droga donikąd, tego nie da się wymazać, tak jak my nie potrafimy wymazać niemieckich śladów z historii Wrocławia i Opola. I wspólnie z Ukraińcami, tak jak z Niemcami, musimy wejść na tę drogę. Jeśli nie zrobi tego nasze pokolenie, to powinno zrobić to następne.

Rozmawiał Marcin Hałaś
Źródło: Miesięcznik „
Uważam Rze.”

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України