Wita nas miasto, gdzie niegdyś spędzaliśmy wakacje u babci
Od dłuższego czasu myślałem o podróży do rodzinnego miasta Ryzińskich Sądowej Wiszni, miasta moich lat dziecięcych. Jednak na wyjazd nie mogłem się zdecydować, chyba brakło mi odwagi, by zmierzyć się z przeszłością. Do podjęcia męskiej decyzji zmobilizował mój syn Bolesław zamieszkały na stałe w Nowym Jorku.
Sądowa Wisznia kojarzy mi się miejscem, gdzie od lat spędzaliśmy wakacje u babci Emilii Ryzińskiej oraz z tragicznym wydarzeniem, gdy 13 kwietnia 1940 r. z całą rodziną zostaliśmy wywiezieni na Sybir.
Wspólnie postanowiliśmy, że do Lwowa polecimy samolotem. Ponieważ mojego syna - architekta, szczególnie interesowały zabytki Lwowa zaplanowaliśmy, że w pierwszej kolejności zwiedzimy miasto i cmentarz Łyczakowski. Następnie pojedziemy do Sądowej Wiszni.
Lot do Lwowa przebiegł bez problemów. Zamieszkaliśmy w szwajcarskim hotelu położonym w centrum miasta, co umożliwiło nam łatwiejsze zwiedzenie wspaniałych zabytków Lwowa. Miasto powoli dochodzi do swojej świetności, jak twierdzą mieszkańcy w ostatnich latach wiele zabytków odrestaurowano, przynajmniej w centrum.
Trudno wymienić to wszystko, co udało się nam w przeciągu dwóch dni zwiedzić, ale nie sposób, nie wspomnieć o takich wspaniałych cudach architektury jak Katedra św. Jura, Narodowy Teatr Opery i Baletu, pomnik Adama Mickiewicza, kościół Bożego Ciała, budynek „Pory Roku".
Rynek miasteczka mojego dzieciństwa
Na cmentarzu Łyczakowskim wynajętym melexsem z przewodnikiem zwiedziliśmy prawie wszystkie ważniejsze historycznie grobowce. Wspomnę tylko o kilku, które zrobiły na nas szczególne wrażenie: nagrobek Artura Grottgera, Juliana Ordona, Marii Konopnickiej, sarkofag „Żelaznej Kompanii”. Ciekawostką był grobowiec zmarłego pana z dwoma leżącymi pieskami. Na Cmentarzu Orląt zwiedziliśmy „Pomnik Chwały", „Kaplicę Orląt" oraz wiele indywidualnych grobów, który każdy jest kawałkiem historii obrony Lwowa.
Wieczorem przy lampce wina opowiedziałem synowi historię z przed 76. lat która ma związek z Lwowem w czasie wywózki na Sybir. Transport, którym wieziono nas na Sybir zatrzymał się na lwowskim dworcu głównym. Mieszkańcy tego wspaniałego miasta zgotowali nam wspaniałą, spontaniczną manifestację serca, jakiej nigdy potem nie widziałem. Przez zakratowane drutem okna wagonów podawali nam chleb, cukier i inne produkty żywnościowe. Tu pragnę nadmienić, że trwała wojna, ludzie po produkty żywnościowe stali w długich kolejkach. Jednak mimo zakazów konwojentów wiele żywności dostało się do naszych rąk.
Gdy pociąg ruszył, zgromadzony tłum zaintonował „Mazurka Dąbrowskiego”. Żegnano nas płaczem i śpiewem. My też płakaliśmy, zagubieni i przerażeni. To był ostatni przystanek na terenie Polski. Ruszyliśmy w daleką drogę, która dla tysięcy Polaków była ostatnią. Moja Mama i Babcia nigdy do Polski nie wróciły. Uważam, że to był właściwy moment by właśnie w tym miejscu, fragment moich przeżyć synowi opowiedzieć.
SĄDOWA WISZNIA
Miasteczko Sądowa Wisznia leży w prawym dopływie Sanu, nad rzeką Wisznią, Wiszeńką i Rakówką. Z dala widać kopuły cerkwi greckokatolickiej i prawosławnej. Dalej na wzgórzu jest pięknie położony Klasztor Ojców Reformatorów. Mieszkańcy należeli do kilku grup narodowościowych, ale żyli ze sobą w zgodzie.
Bolek przed ruiną naszego rodzinnego domu
Pamiętam piękny park, a w nim pałac. Niedaleko stadnina ogierów, młyn, sąd i kasa Stewczyka. Były restauracje, kawiarnie, klub sportowy, szkoły i szpitale. Jednym słowem pamiętam miasto pełne gwaru, żyjące swoim życiem.
Podróż samochodem zajęła nam niecałą godzinę. Przed tablicą z napisem „Sądowa Wysznia” zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Nie wiem jak opisać swoje pierwsze wrażenie. Serce mi biło, w oczach miałem łzy. Po tylu latach zobaczyć swoje rodzinne miasto to niesamowite przeżycie. Wszystko takie małe, główna ulica, którą wolno jechaliśmy prawie pusta. Nie widać sklepów dopiero na rynku był sklep i restauracja.
Nasza wizyta była zapowiedziana, przywitał nas Pan Roman Wójcicki z żona Haliną, która prowadzi chór dziecięco-młodzieżowy „Lilia”. Byłem ogromnie zaskoczony, gdy po wejściu na świetlicę przywitały mnie dwie dziewczynki chlebem i solą przy akompaniamencie chóru. Lilia. Wszyscy byliśmy wzruszeni, syn miał łzy w oczach. Chór wystąpił z półgodzinnym koncertem na naszą cześć. Po występie był wspólny obiad, w czasie którego Pani Halina dużo nam opowiedziała o działalności chóru, o jego sukcesach i trudnościach z jakimi się borykają.
Mnie jednak ciekawiło jak wygląda nasz dom, z którego nas wywieziono. Pamiętam piękny ogród pełen kwiatów, dom jeden z ładniejszych w mieście. Pamiętam strych, na którym były „skarby świata całego”, które dziadek Józef przez lata gromadził.
Rzeczywistość okazała się okrutna, ruina domu /zał. zdjęcie/ zamiast ogrodu i pięknych róż, chwasty i dziwne zarośla. Poprosiłem właścicieli abym mógł wejść do środka. Powiedziałem, że z tego domu byłem wywieziony na Sybir. Nie bardzo to ich obchodziło. Sądzę, że dom przez tyle lat miał wielu lokatorów, którzy nie bardzo o niego dbali. Obecnie w domu zamieszkują dwie rodziny.
W Sadowej Wiszni mieszka dużo Polaków, zdziwiło mnie to, że Ukraińcy znają język polski, ja natomiast przez lata nie posługując się tym językiem prawie go zapomniałem. W czasie spaceru po miasteczku spotkani Polacy odnajdowali dalekie pokrewieństwo z Ryzińskimi. Kościoła nie udało nam się zwiedzić, ale jak zapewniał nas Pan Wójcicki jest pięknie odnowiony. Wiem, że w środku kościoła znajduje się tablica osób, mieszkańców Sądowej Wiszni, którzy zginęli w Katyniu. Wśród nich jest nazwisko mojego taty kpt. Bolesława Ryzińskiego.
Przed godną podziwu Operą Lwowską
Powrót do Lwowa przebieg w zmiennych nastrojach, wszystko było inne od moich dziecinnych wyobrażeń. Z jednej strony zadowolenie, że zobaczyłem „swoje” miasto, że towarzyszył mi mój syn, który w czasie tej krótkiej podróży wiele przeżył i zobaczył dom rodu Ryzińskich.
Po powrocie do Lwowa, do późnego wieczoru rozmawialiśmy o wrażeniach z pobytu w Sądowej Wiszni. Syn zadawał dużo pytań, na które starałem się odpowiedzieć. Szczególnie ciekawiło go, jak to się stało, że jego Babcia, a moja Mama, taka młoda zmarła na Syberii? Rzadko wracam do tych smutnych czasów, jednak tą historię postanowiłem mu opowiedzieć.
SYBERYJSKIE KATUSZE
Moja Mama Olga Ryzińska absolwentka Konserwatorium Muzycznego, nie potrafiła się odnaleźć w trudnych warunkach syberyjskich. Bała się wołów, nie potrafiła ścinać drzewa, a taki człowiek w tych ekstremalnych warunkach nie mógł długo przeżyć. Po latach, już jako dorosły człowiek, uświadomiłem sobie dlaczego tyle sierot wraca do Polski, a gdzie ich Mamy? Prawdopodobnie nasze Mamy same nie zjadły dając ostatnie kęs chleba swoim dzieciom. Ja jako najstarszy w rodzinie i jedynie pracujący zaopatrywałem rodzinę w „zdobyte" artykuły spożywcze, które starałem się sprawiedliwie rozdzielać, ale Mama jak to Mama, różnie mogła skrycie postępować.
W lecie 1943 r. na pół dziki pies pogryzł Mamie nogi. Nie było pomocy medycznej, a rany owinięte szmatami nie mogły się zagoić. To był początek największego nieszczęścia, jakie nas spotkało. Po bardzo ciężkiej zimie 1943/44 roku wszyscy troje leżeliśmy na piecu, przez kilka dni nic nie jedząc. Czekała nas śmierć głodowa. Przez okienko naszej ziemianki zobaczyłem kołchoźniczki, które odkopywały ziemniaki z kopca. Ostatnim wysiłkiem ubrałem płaszcz Mamy /jedyne odzienie jakie nam zostało/ i poszedłem do wozu, na który kobiety ładowały ziemniaki. Nerwowo zacząłem im niby pomagać, ale chodziło mi jedynie o to by ukraść kilka ziemniaków. Kobiety same były głodne i dobrze rozumiały moje rozpaczliwe wpychanie ziemniaków w rękawy. W tym okresie byliśmy ostatnią rodziną w „posiołku” i może dlatego udawały, że nic nie widzą. Tych kilka ziemniaków uratowało nam życie.
W sądowej Wiszni półgodzinnym występem przywitał nas chór „Lilia”, pod batutą p. Haliny Wójcickiej
Niestety, po miesiącu, w końcu kwietnia 1944 r. Mama umarła. Chyba czując, że musi odejść, ostatnią noc swojego życia poświęciła na długą rozmowę z nami. To było wzruszające, oblane łzami pożegnanie z naszą ukochaną Mamą. Wiele powiedziała nam o rodzinie, dała wskazówki, co mamy powiedzieć Tacie, gdy go spotkamy, jak powinniśmy żyć, aby nikt i nigdy przez nas nie płakał. W to, że spotkamy się z Ojcem, wierzyła głęboko. Ostatnim wysiłkiem powiedziała „Wierzę, że wrócicie do Polski. Pamiętajcie abyście uklękli i ucałowali polską ziemię”. Ból ściskał mi gardło. Nie miałem wątpliwości, że Mama żegna się z nami na zawsze.
Podobnie jak po śmierci naszej Babci sam zrobiłem coś podobnego do trumny i wspólnie z Józiem wykopaliśmy grób. Postawiony krzyż świadczył, o polskiej mogile na bezkresnym stepie Kazachstanu.
POSTSCRIPTUM
Nie wiem jak zasnął Boluś, ale jestem pewny, że tę lekcję zapamięta na całe życie.
Na drugi dzień planowo wracamy do Polski. Lot odbył się bez przygód. Pełni wrażeń wylądowaliśmy na warszawskim lotnisku.
Moja pielgrzymka do przeszłości spełniła dwie ważne rzeczy. Zaspokoiła moją ciekawość, pokazałem mojemu synowi Bolusiowi (tak go nazywam do dzisiaj) miasto mojego dzieciństwa. Udowodniłem, że nie wziąłem się z nikąd, miałem wspaniałą patriotyczną rodzinę, swój dom; że z Sądowej Wiszni, przez Sybir przywędrowałem do Gdyni.
Uważam, że była to bardzo ciekawa lekcja poglądowa dla pokolenia, które po nas przejmie pałeczkę, oni będą opowiadać swoim dzieciom i wnukom o tragicznych losach „Dzieci Sybiru”.
Narodowi ukraińskiemu życzę, aby wywalczona wolna Ukraina mogła w pokoju budować swoją wymarzoną Ojczyznę. Moim czytelnikom - Polakom dużo szczęścia i radości oraz cierpliwości w czytaniu moich wspomnień.
Swoje wrażenia opisał
Aleksander Ryziński
(Sybirak)
Gdynia 30.03.2016 r.