(Pisownia oryginału)
Stosunki pomiędzy tą bracią dziennikarską były niezmiernie skomplikowane. Szczytu zagmatwania osiągnęły one w tzw. sprawie pomiędzy dwoma korektorami - Wnorowskim i Kutyłowskim (z przezwiska - "Kutwa"), nie mogąc dojść do ładu lityganci udali się o wyrok do czterech prawników redakcyjnych, a więc - Paszkowskiego, Zielińskiego, Mosiewicza i mnie. Na próżno nałamawszy sobie głów nad "sprawą", złożyliśmy ją ad acta pod tytułem „Casus Wnorowii Kutvaeque", w nawiasie: „nie do rozwiązania”. Ostatecznie zatarg został załagodzony w wyniku perfidnie podsuniętej przez Radziejowskiego sugestji:
„A co chłopcy, może byśmy tak poszli napić się cokolwiek wódki?" - co zostało przyjęte przez aklamację.
A propos słowa "casus". - brać nocna puściła kiedyś do artykułu wstępnego zamiast "casus belli"(pretekst do wypowiedzenia wojny) - "cactus belli" i od tego czasu pozyskała sobie przezwisko "nocnych kaktusów". 0 ile jednak ten "błąd" był dziełem przypadku, o tyle znowuż miałem grube podejrzenia, że inny "chochlik drukarski" wkradł się na nasze łamy jako owoc cokolwiek rubasznego „sens of humour” naszego metrampaża. Lekarze miejscowi chętnie i często zamieszczali w "Dzienniku" ogłoszenia o swoich specjalnościach i godzinach przyjęć. Zdarzyło się, że do "Dziennika" zostało podane ogłoszenia o pewnym czcigodnym pensjonacie, zaopatrzone klauzulą: „Polecany przez Koło Kobiet w Kijowie”. Klauzula ta zamiast w ogłoszeniu właściwym znalazła się w ogłoszeniu pewnego lekarza od tzw. "brzydkich chorób", tuż za godzinami jego przyjęć. W Polonii zawrzało. Detaliczna sprzedaż "Dziennika" skoczyła fenomenalnie. W Kawiarni Udziałowej (jeszcze jeden polski zakład w Kijowie) komentarzom i niedomówieniom nie było końca. W owym czasie sprawowałem funkcje Sekretarza, i oto nasz woźny, słynny Mikołaj, który już od rana chodził rozpromieniony w oczekiwaniu na wypadki, wpadł do mego gabinetu i zameldował, że dwie panie chcą mnie widzieć, były to: Prezeska Koła Kobiet Pani Knollowa (wdowa po znanym adwokacie, Lucjanie Knollu) oraz Wice-Prezeska Kołat Pani Zukiewiczowa, właścicielka i przełożona Szkoły Żeńskiej. Zrobiło mi się niedobrze. Kiedy jednak dwie te matrony zasiadły przed moim biurkiem i spojrzały na mnie wzrokiem zranionych łań, dostałem tak głupiego ataku śmiechu, iż po chwili udzielił się on również obu matronom, co z kolei uchroniło mnie od tłumaczeń, że wszelkie sprostowania w tym wypadku mogłyby, tylko sytuację pogorszyć.
Nasze stosunki z władzami rosyjskimi były raczej osobliwe. Władze te nie zdawały się sobie uświadamiać, że niebezpieczeństwo z ich punktu widzenia musiałoby polegać nie na tym, co i jak piszemy, ale na samym fakcie, że oto narodowy myślący dziennik polski wydawany jest i drukowany w samej „Macierzy Grodów Rosyjskich” i ze rozchodzi w ilościach od I0 do 20 tysięcy egzemplarzy. I zamiast żeby nas po prostu przymknąć, władze te starały się nam dokuczać rozmaitymi szykanami. Tak, na przykład, kiedyś wsadzono do kozy przeszło połowę, składu naszej Redakcji za to, że była ona obecna na prywatnym odczycie Jana Strzembosza (późniejszy wyższy urzędnik w MSZ) w mieszkaniu Państwa Bartoszewiczów. Kiedy indziej znowu za jakieś formalne uchybienie wtrącono do aresztu obu naszych odpowiedzialnych redaktorów, Michałowskiego i Czerwińskiego. Śmiano się wówczas z tego co niemiara mówiąc, że do ciasnej izby więziennej potrafiono zapakować około czterech milionów rubli.
Na parę lat przed wojną przybył do Kijowa z wizytą car Mikołaj. Z natury rzeczy wizytę tą ignorowaliśmy na łamach „Dziennika Kijowskiego” jak tylko było można. Między innymi uroczystościami miało się odbyć w słynnej operze kijowskiej gala przedstawienie.
Zaproszenie do loży dziennikarskiej otrzymał również „Dziennik”.
„Wiesz co - rzekł do mnie red. Zieliński - wybierz się jednak na tą galówkę A nuż coś się stanie”.
No, i stało się. Loża dziennikarska znajdowała się na pierwszym piętrze na wprost loży carskiej w tzw. benoir’rze. Z mego miejsca mogłem dokładnie obserwować szarego i bezbarwnego człowieka, raczej typowego oficera piechoty rosyjskiej w epoletach pułkownikowskich, tym tylko różniących się nich, że miały na sobie „wenzle” ojca Mikołaja, Aleksandra III. Car siedział w otoczeniu trzech miłych i dystyngowanych panienek. Caryca i czwarta z córek były nieobecne.
Wystawiano operę Rimskiego-Korsakowa „Car Sałtan”. Po pierwszym akcie wyszedłem z loży, kierując się do foyer, kiedy raptem usłyszałem dwa dźwięki, do złudzenia podobne do wylatujących korków szampana. W pierwszej chwili nie zwróciłem na to żadnej uwagi, ale oto raptem z jednej z lóż wypadła jakaś otyła babina i jęła krzyczeć przeraźliwym głosem: „скажите мне, что это не его!” (powiedzcie mi, że to nie jego) – mając widocznie na myśli cara.
Niezwłocznie wróciłem do loży, skąd ujrzałem widok następujący: loża carska była pusta. W jednym z foteli pierwszego rzędu parteru zwisała bezwładnie olbrzymia postać pierwszego ministra Piotra Arkadjewicza Stołypina.
W przejściu, wiodącym z parteru do kuluarów kilku osobników przytrzymywało młodego człowieka we fraku. Był to Bogrow, który przed chwilą oddał dwa strzały z rewolweru do Stołypina. Ten ostatni został przewieziony do lecznicy znanego chirurga polskiego, Makowskiego, gdzie też po kilku dniach zmarł. Afera morderstwa nigdy, pomimo wszelkie późniejsze badania rządów rewolucyjnych i bolszewickich, nie została całkowicie wyświetlona. Istniały jednak przypuszczenia, że morderstwo, jeżeli nie było przez samą "ochranę" (ówczesna NKWD) zmontowane, to w każdym razie cieszyło się jej pobłażliwym poparciem. Chodziło mianowicie o to, że dzięki szeroko zakrojonej polityce Stołypina uwłaszczania włościan i rozsiedlania ich na indywidualnych gospodarstwach ferment rewolucyjny wśród mas chłopskich wyraźnie przygasał. Nie leżało to w interesie ochrany, której racja bytu mogła być w tych warunkach znacznie podważona.
Z tymże niefortunnym, jak wszystko zresztą co dotyczyło panowania Mikołaja pobytem w Kijowie, łączą się narodziny pewnej symbolicznej postaci, której należą się tu wspomnienia choćby ze względu na to, że walnie przyczyniła się ona do zachowania w dobrym humorze nie tylko naszej braci dziennikarskiej, ale takїe њmiem przypuszczaж, znacznej czкњci Polonii kijowskiej poprzez wszystkie wydarzenia przedwojenne i wojenne. Przyszedі do mnie Zygmunt Mosiewicz, ktуry przechodził w tym czasie przez jeden z okresów mniej więcej bezdomnych włóczęg, i powiedział: „Zamieszkam u ciebie. Ta masa czerwonego kumaczu (dekoracje ulic i gmachów) irytuje mnie". Zdecydowaliśmy zbojkotować wizytę cara i nie pokazywać się na ulicach nawet kosztem wyrzeczenia się latami uświęconej tradycji, która polegała na tym, że popołudnia spędzało się w kawiarni Francois (również polski zakład), zaś wieczory, po zakończonej pracy w Redakcji - bądź w Renaissance’ie, u Gustawa (późniejszy właściciel Lourse’a w Warszawie), bądź u Antona w tzw. „Drewnianej Rusi” (o Antonim i jego knajpie pisał w swoim czasie Kornel Makuszyński w „Kurjerze Warszawskim”).
Wacław T. DOBRZYŃSKI