Dziś: niedziela,
24 listopada 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2021
Lektura w cieniu konarów
„KIEŁBIE WE ŁBIE” (1)


…Włoch zaprojektował najpiękniejszy zabytek architektoniczny miasta – cerkiew św. Andrzeja (podczas remontu, gdy przyszło do wymiany spróchniałych belek na żelazo, spartolono główną kopułę i włoską cerkiew ubrano w ruską rzepę)…

W książce „Kiełbie we łbie” Stanisław Zieliński, znakomity gawędziarz, przenosi nas do czasów swojego dzieciństwa i młodości. Przedstawia kapitalny obraz dwudziestolecia międzywojennego, okres od 1920 do 1939 roku, w którym opis wydarzeń historycznych splata z opisami życia rodzinnego, codziennego.

Wszystko napisane żywym językiem i – jak zwykle u tego autora – ze swadą i humorem. W realistycznej konwencji – opowieść z czasu i miejsc zatrzymanych w pamięci. Z właściwej sobie poetyki zostawił w niej co najlepsze: absolutne poczucie humoru.

Nie dopuścił się śmiertelnego grzechu literatury autobiografizującej – sentymentalizmu. (...) Zieliński uprawia typ narracji i skojarzeń charakterystycznych dla autobiografii dzieciństwa. Nie robi z tego jednak kanonu ani maniery. Naturalnie i ze swobodą przechodzi do refleksji człowieka dojrzałego, z doświadczeniem i historycznym dystansem. (...) U Zielińskiego prawie wszystkie sytuacje są śmieszne, nawet te najbardziej liryczne.

Janina Katz

CIASTKO Z KREMEM

Ponad drogą Irpień płynie,
Za Irpieniem wał wzniesiony,
A za wałem oko ginie
I kijowskie słychać dzwony.
(stara piosenka)

Pewnego dnia zamiast krzyknąć: „Już jestem, czy to mama wołała na obiad?”, kichnąłem przeraźliwie głośno. Babunia poruszyła się w fotelu. Spojrzawszy znad okularów, powiedziała surowo:

– Co za okropne dziecko, znowu kicha... W Kijowie o tej porze roku na pewno nie miałby kataru. O Kijowie mówiło się ciągle. Dorośli wracali tam przy każdej okazji. Kijowski miraż unosił się nad równinnym krajobrazem Warszawy. Wszystko dawało powód do porównań i do wspomnień. Kijowianie odwiedzali nas często. Ich rozmowy kończyły się zwykle westchnieniem pełnym sentymentu. Przysłuchiwałem się, nie odczuwając ani tęsknoty, ani wzruszenia. Byłem mały.

Kijowskie dzieciństwo wydawało mi się równie odległe jak czasy, w których rzeka Irpień wytyczała granicę Rzeczypospolitej. Kresowym przyjaźniom, muszę oddać sprawiedliwość, trwały aż do śmierci.

Puszczałem mimo uszu nazwy dzielnic, ulic, zaułków. Mówiąc o Kijowie, dorośli mrużyli oczy. Próbowałem ich naśladować, lecz nic z tego nie wychodziło. A tak chciałem zobaczyć choć raz to, co z całą pewnością dostrzegali starsi.

Po południu słońce, chyląc się za kijowskie wzgórza, rozpalało zielone i złote kopuły. Cienie wież zsuwały się na Podół i na Dniepr, a piaski Truchanowskiej Wyspy nabierały złocistego blasku. O tej porze, gdzieś koło piątej, zaczynał się ruch na przystaniach. Jeden za drugim odzywały się parostatki, zapowiadając rychły odjazd. Oto już rusza ogromny, biały „Славянин”.

Odpływa do Jekaterynosławia z tysiącem pątników wracających z Ławry. W chwilę później odbija „Николай”, też biały i też bardzo duży. Mniejsze statki zwracają się dziobem w górę rzeki. Płyną do Czernihowa nad Desną, do Orszy, do Czarnobyla nad Prypecią.

Parowce zaorały Dniepr. Strome fale kołyszą łodziami, potrząsają bajdarkami, syczą na piaskach, uderzają w przycumowane u brzegu berlinki, pełne kawonów i smoleńskich antonówek.


W 1863 roku po stłumieniu na Kijowszczyźnie powstania styczniowego, walczących w nim Polaków osadzono w twierdzy Peczerskiej

Na galarach targ trwa do zmroku. Wybredne gospodynie przebierają w jabłkach, próbują kawony. „Dobry kawon po naciśnięciu powinien zatrzeszczeć. Antonówki kupowało się na pudy, kawony na setki...”

To było dla mnie prawdziwe niemieckie kazanie. Pudy, wiorsty, dziesięciny i wiadra myliły mi się ciągle. Nie mogłem zrozumieć, po co tak dawniej komplikowano życie?

– Od tego przeliczania mogła głowa pęknąć... – powiedziałem kiedyś. – Z kilogramów na pudy, z kilometrów na wiorsty i mile. A jeszcze te arszyny i te jakieś wiadra...

– Co ty pleciesz? A któż tam przeliczał! Nic nie pamiętasz? Nic a nic?

Braku zainteresowania nie brano mi za złe. Czułem jednak, że moja obojętność wobec „spraw kijowskich” sprawia rodzicom przykrość. Nic na to nie mogłem poradzić. Oni byli jeszcze z Kijowa, a ja już z Warszawy. Spod kijowskiej panoramy, spod cebulastych kopuł i znad obcej rzeki uciekałem na róg do budki na kwas i po lizaki. Kupowałem tylko zielone. Zresztą za zielonymi przepadali wszyscy. Zieloną farbę robiono na arszeniku – tak mówiono w domu – i dlatego o zielone cukierki zawsze wybuchała awantura. Z tego samego powodu nie malowano u nas na zielono wielkanocnych jajek.

– Proszę o zielony, o bardzo zielony – mówiłem grubym ze wzruszenia głosem do pani Brykowej z budki.

Ale potem, przy rozwijaniu lizaka z papierka, pociły się palce i mróz właził za koszulę. Trzeba było nadrabiać miną.

– A jak się otruję? Ale będzie heca, o rany...

– Phi, oblizałem raz całego muchomora i nic mi nie było.

– Muchomor nie jest zielony...

Stłumiwszy niepokój, lizaliśmy na wyścigi. Dziewczynki cmokały cytrynowe, a lizaki czerwone cieszyły się powodzeniem wśród jędzowatych nianiek. Złe kobiety podtykały malinowe świństwo tupiącym ze złości berbeciom.

– Liźnij, Lalunia, bo czerwone dobre.

Obrzydzenie brało. Każdy wiedział, że malinowe są z buraków i na sacharynie. Zielony lizak popijało się kwasem. Warszawski kwas chlebny, „choć nie umywał się nawet do kijowskiego”, smakował wyśmienicie. Po pierwszym łyku zapominałem o Kijowie i o widoku z Włodzimierskiej Górki. Wracałem do domu z pustą głową i mogłem słuchać od początku.

Jedynym punktem zaczepienia dla moich uczuć, niestałych i chwiejnych, była forteca na Peczersku. Moja ścieżka w przeszłość prowadziła przez most nad fosą. W fortecznym gmachu, zwanym Mikołajowską Bramą, przesiedział pięć lat mój dziadek za udział w Powstaniu. Peczersk wbił się w pamięć. Wiele lat później, kiedy po raz drugi znalazłem się w Kijowie (Kijów wydał mi się wtedy znajomy, przypominał Lwów), próbowałem odszukać ślady wiekowej warowni. Wszystko się jednak zmieniło. Nie było już ani kijowskiej cytadeli, ani mostu łańcuchowego na Dnieprze.


Kijowski Most Łańcuchowy, zbudowany przez angielskiego inżyniera Charlesa Wignola w 1848 roku. Jego projekt stał się podobno prototypem słynnego mostu
Brooklińskiego

Most łańcuchowy, nawet przez Europę uznany za „jeden z najładniejszych” (model posłano do Londynu i wystawiono w Pałacu Kryształowym), zbudował Anglik. Włoch zaprojektował najpiękniejszy zabytek architektoniczny miasta – cerkiew św. Andrzeja (podczas remontu, gdy przyszło do wymiany spróchniałych belek na żelazo, spartolono główną kopułę i włoską cerkiew ubrano w ruską rzepę. Mimo licznych poprawek i gorliwej dłubaniny nie udało się nadać kopule dawnej smukłości i strzelistych kształtów), do której prowadziły piękne schody z lanego żelaza liczące pięćdziesiąt trzy stopnie. Z tarasu otaczającego cerkiew, jeśli spojrzeć w lewo, widziało się wzgórza Kisielówki. Stał tam niegdyś zamek wojewodów kijowskich.

Z polskich pieniędzy, z Krzemieńca i Wileńskiej Akademii, powstał kijowski uniwersytet. A cytadelę zafundował miastu car Mikołaj Pierwszy. Car własnoręcznie kreślił plany fortów i kazamat. Osobiście doglądał robót i dyrygował budowniczymi.

Czas pewien zaliczano Peczersk do pierwszorzędnych twierdz Rosji, lecz groźne fortece starzeją się również i prędko schodzą na psy. Zdziadziała więc i kijowska. W latach dziewięćdziesiątych zeszła do roli „składu fortecznego”. W budynkach ulokowano fabrykę armat oraz oddziały artylerii i saperów. Przy bramie, zgodnie z carską modą, wystawiono na widok publiczny „zasłużone pontony”. Na tych pontonach wojska rosyjskie, idąc przeciw Turkom, forsowały Dunaj w roku 1877.

Z obronnej świetności pozostały cytadeli głęboka fosa, zarośnięta trawą, i zwodzony most. Pewnie istniały jeszcze inne drogi z fortecy do miasta. Byłem jednak pewien, że dziadek opuścił cytadelę przez zwodzony most. Uwolnienie nastąpiło w okolicznościach dopasowanych

ściśle do miejsca i zgodnych z duchem czasów. Niespodziewanie przybył na Peczersk brat cesarza. Podczas inspekcji lochów i kazamat natrafił wielki książę na „kamienny worek”. Tak nazywano celę bez okna, ciasną, z sufitem na wysokości ramion dorosłego mężczyzny. W „kamiennym worku” spędził dziadek osiemnaście miesięcy. Była to dodatkowa kara za próbę buntu.

Dostojny gość przekreślił wszystko jednym słowem. Kazał wypuścić. Pański rozkaz natychmiast wykonano. Nieprzytomnego więźnia wypchnięto poza mury. Oślepiony słońcem, ścięty z nóg powiewem świeżego powietrza, więzień zatoczył się i upadł. Wielki książę kazał zwolnić, nie kazał czynić więcej. Gdy wartownicy zatrzasnęli bramę, nad leżącym zebrali się przechodnie. Potem nadjechał furgon z chlebem. Piekarz wziął dziadka na wóz i zawiózł do miasta. Ot, tak, z dobrego serca. Dalej potoczyło się wszystko normalnym trybem. Paszport ze stemplem „бывший мятежник” wytyczał kierunek na wschód.

Kiedy upłynął przewidziany czas i stał się możliwy powrót do „zachodnich prowincji”, wrócił dziad na Ukrainę. Nad Salichą, pod Borodzianką, Koszowatą, w okolicach Berdyczowa kryły się po lasach samotne kurhany, mogiły powstańców z roku 1863.

Na trakcie między Płoskirowem a Kamieńcem sterczały jeszcze opłotki osad, których mieszkańców wysiedlono na Sybir ukazem carskim wymierzającym kary za Powstanie.

Stanisław ZIELIŃSKI

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України