Rzeka płynęła szeroko jak morze - nad wodę wystawały tylko wzniesienia i budynki Wyspy Truchanowskiej
Przez kraj pełen wspomnień ciągnęła rodzina dziadka w okolice Kijowa. Po trzech latach progimnazjum w Głuchowie i po roku w Sumach trzeba było pomyśleć o jakiejś porządnej szkole dla mego ojca. Wybrano kijowskie Pierwsze Gimnazjum.
W tych ciągłych przeprowadzkach, wśród codziennych kłopotów i trosk zagubiła się cała powstańcza historia. Co było przed Peczerskiem? – pytałem często. Spodziewałem się opisów bitew i potyczek. Chciałem usłyszeć tętent idących cwałem koni.
Chciałem zobaczyć błysk powstańczej szabli. Każdy miał chyba taki okres w życiu, że blask dobytej szabli uznawał za blask najbardziej jasny.
Opowiadano mi same nudne rzeczy. Z zawiedzioną miną słuchałem o jazdach z powiatu do powiatu, o łączności, jaką „partia” Popowskiego (pod Popowskim służył dziadek), działająca w berdyczowskim powiecie, utrzymywała z oddziałami w innych okolicach. W połowie 1863, zdaje się, że w czerwcu, partię rozbito. Z pewnością wiedziała kiedyś babunia, lecz wiek zrobił swoje, zdążyła zapomnieć i ona. Dziadek spisał wspomnienia. Papier był dobry i schowanie pewne, a mimo to diabli pamiętniki wzięli. Zabrała je carska żandarmeria podczas rewizji w 1912 roku. Przyszli wtedy po ojca. „Ciągle ktoś kradnie nasze pamiętniki albo przychodzą takie czasy, że sami musimy niszczyć papiery” – tak kwitowano w domu stratę rozdziału rodzinnej historii.
Dziadek doczekał się obalenia caratu. Szedł w pierwszym szeregu rewolucyjnego pochodu wiosną 1917. Doczekał się również wolnej Polski, ale do Polski już nie dojechał. Wśród nielicznych pamiątek, jakie z Kijowa przywieźliśmy do Warszawy, na pierwszym miejscu i górował szeroki pas z prostą, ręcznie kutą klamrą. Uznałem od razu, że jest to pas powstańczy, najprawdziwszy w świecie.
– Patrzcie – mówiłem kolegom wpatrzonym w pamiątkę – tu ślady po rapciach, a tam, z drugiej strony, ślad po rewolwerze.
Pas robił wrażenie. Takich pasów nie sprzedają w sklepach. To nie fasowany rzemień. Pokazywałem pamiątkę od wielkiego święta. Za każdym razem powstawał spór, czy szablę nosi się przy prawym czy przy lewym boku. Z tego powodu chłopcy po kolei okręcali się pasem, żeby przekonać się namacalnie, gdzie szabli właściwe miejsce. Którejś niedzieli, kiedy bawiliśmy się w ogródku, przyszedł mały Kuna. Wytrzeszczył oczy i powiedział z głupawym uśmiechem:
– Tu plama i tam plama.
Poczułem, że to się źle skończy. Mały Kuna miał tego dnia wyjątkowo bezczelną gębę.
– To jest pas z Powstania! – krzyknął Tadzik drżącym głosem.
– Na teczce tatusia też są tłuste plamy z masła.
Tego mieli już wszyscy dosyć. Mały Kuna dostał w ucho i nic mu się więcej nie pokazywało. Wkrótce pokazywanie pasa skończyło się w ogóle. Straciłem serce do pamiątki. Na pytania kolegów odpowiadałem tajemniczo:
– Oddało się do muzeum, bo będzie wielka wystawa.
W rzeczywistości sprawa wyglądała znacznie smutniej. Po awanturze, jaką wywołał mały Kuna (wrzeszczał pod oknem, jakby mu ktoś nasikał do ucha), zabroniono mi „kłamstw i cygaństw kosztem śp. dziadka”. Musiałem pogodzić się z faktem, że pas pochodzi z czasów późniejszych i z przeszłością powstańczą nie ma nic wspólnego. Cała wartość pamiątki sprowadzała się do żelaznej klamry, wykonanej własnoręcznie przez dziadka. „Powstańczy pas” powędrował do szuflady w biurku. Przeleżał tam aż do następnego powstania, do Powstania Warszawskiego.
Pozbawiony oparcia, bo zarówno rzeczy, jak opisów, zostałem skazany na własną wyobraźnię. Brak wiadomości o działaniach partii Popowskiego psuł mi szyki, a służba łączności dawała kiepskie pole do popisu. Jak wyglądało „jeżdżenie z powiatu do powiatu”? Nie miałem o tym zielonego pojęcia. Ale bardzo lubiłem dziadka, choć znałem krótko. Nie mogłem zostawić staruszka ot tak, bez niczego...
– Galopuje dziadek z powiatu do powiatu w bardzo ważnej sprawie, aż tu nagle rosyjski generał nadjeżdża z przeciwka. Dziadek nic, ani słówka. Pamięta, że ma do spełnienia tajne polecenie, więc choć ręka świerzbi, pary z ust nie puszcza. Ale generał pcha swoją szkapę na wierzchowca dziadka i woła: „Z drogi, widzisz ty, kto jedzie?”.
W dziadka jakby piorun strzelił.
Dał koniowi ostrogę, a generalnie w pysk. Generał jęknął: „Hospody!”, upuścił nahajkę i fajt z konia w piach. Nadleciał ordynans, wziął pana za cholewy i pociągnął po trakcie do żydowskiej karczmy. Tam z onucy namoczonej w kwaśnym mleku zrobiono generałowi okład i dano do picia lipowy kwiat na poty. A tymczasem dziadek, przez pola i lasy, galopował z powiatu do powiatu w ważnej tajnej misji. Naturalnie ścigali dziadka dragoni, huzarzy i sfora Kozaków.
– I co, złapali?
– Innym razem. A generał, choć się spodziewał medalu i śnił o nagrodzie w rublach, poszedł na emeryturę. Podczas parady car, zobaczywszy napuchniętą gębę, raczył się spytać, dlaczego generał ma śliwkę pod okiem. „Co takiego? Pił lipowy kwiat?
Ach, paszoł won!” – car krzyknął i przez ligieladiutanta posłał
generałowi kopniaka. Generał zawył i na zawsze znikł sprzed Najwyższych Oczu.
Scena generalska cieszyła się wielkim powodzeniem wśród moich kolegów. Chłopcy wołali pod oknem:
– Chodź się bawić... Pogadamy o tym generale, co dostał po mordzie. Weź wszystkie pułki i dużą armatkę.
– Ciszej... – upominałem, dając ostrzegawcze znaki. –
U nas w domu nie lubią się chwalić.
Pakowałem do kieszeni ołowiane wojsko i z przyjacielem od
serca biegłem do ogródka pod czarne porzeczki. Krzaki pachniały pluskwami.
– Ale fajnie śmierdzi! Czujesz?
– Klawy smród. W żadnym ogródku takiego nie ma.
– Pewnie, czarne porzeczki to smrodynie.
Ustawialiśmy jazdę i piechurów, sypaliśmy szańce, ryliśmy okopy. A potem na zmianę strzelaliśmy z armatki, do której były tekturowe ładunki z odrobiną prochu i króciutkim lontem.
Starcie powstańców z Rosjanami na Ukrainie (1863)
Scena z generałem i pościg Kozaków za dziadkiem zamieniały się w wielką bitwę z udziałem artylerii i wojsk kolonialnych.
Mam nadzieję, że staruszek, oglądając z nieba ogródkowe wojny, uśmiechał się pobłażliwie i wybaczał drobne nieścisłości historyczne. Gdy zwycięstwo zaczynało się chylić na stronę rosyjską, sięgałem po ostatnią rezerwę.
– Bardzo dziadka przepraszam – mówiłem cicho – ale muszę Indian wyjąć z pudełka. Bez Indian nie damy rady. Indianie wypadali z zasadzki i na drobną kaszkę rąbali huzarów razem z Kozakami. Wszystko kończyło się dobrze. Na listę powstańczych przewag wpisywałem jeszcze jedno, ciężko wywalczone zwycięstwo. Indianie,
jako przyzwoici ludzie, trzymali zawsze z powstańcami.
Znudziły się bitwy pod smrodyniami. Przyszła moda na strzelanie z łuku i inne zabawy. A w domu kijowskie wspomnienia bębniły w moją łepetynę z uporem jesiennego deszczu. Uwierzyłem w końcu, że pamiętam, bo widziałem na własne oczy.
Obudziłem się z tym, tak jak dorośli budzą się z bólem głowy. Bez zmrużenia oczu dostrzegałem to, co dawniej widzieli tylko starsi. Razem z rodzicami wchodziłem na Włodzimierską Górkę i patrzyłem na wezbrany Dniepr. Wiosenne wody sięgały aż po atramentową smugę czernihowskich lasów. Przybór pochłaniał równiny. Rzeka płynęła szeroko jak morze. Nad wodę wystawały tylko wzniesienia i budynki Truchanowskiej Wyspy.
Uwierzywszy, zacząłem się wtrącać. Kiedy w rozmowie padało słowo „kontrakty”, paplałem bez namysłu:
– Wiem, wiem, pamiętam. To taki wielki jarmark. Odbywał się w Kijowie raz do roku, w lutym. Na kontrakty zjeżdżali się ziemianie i kupcy, a dorośli kupowali w „domu kontraktowym” słynne pierniki tulskie albo wiaziemskie, bardzo lubiane przez dzieci. Pierniki tulskie wcale nie były z Tuły ani wiaziemskie z Wiaźmy. Jedne i drugie wyrabiano na przedmieściach Kijowa.
A w ogóle pierniki nie były piernikami, bo kijowskie pierniki to suche ciasteczka przekładane konfiturami lub marmoladą...
– Okazuje się, że z jego pamięcią nie jest aż tak źle... – powiedział na to mój cioteczny brat. – Słyszy ciocia, co on plecie? Ani się zająknie.
– A pewnie! Tylko tobie się zdaje, że w domu rośnie skończony jołop! Wiem, pamiętam! Wszystko pamiętam, nawet słynne kijowskie „suche konfitury”, wyrabiane przez firmy Bałabuchów i Riaboszapków. Smakowały wyśmienicie, ale były piekielnie drogie. Słone konfitury, tak je nazywano, bo funt kosztował...
– Bezczelność – mruknął kuzyn.
– A czekolada Semadeniego albo Georges a... A wyroby fabryki „Jeimow”...
– I co jeszcze?
– Buba, nie kop! – krzyknąłem na wszelki wypadek i obrażony wyszedłem z domu.
Nawet nie zdążyłem powiedzieć, że na wiosnę, gdy woda zalewała dzielnicę Obołonię, w „domu kontraktowym” chronili się powodzianie. Mieszkali tam nieraz po parę tygodni, bo Dniepr jak przybrał, to nie puszczał łatwo.
Stanisław ZIELIŃSKI