Zwycięska parada Wojska Polskiego i Armii URL. Kijów, 9 maja 1920 r.
Proponujemy kolejny odcinek powieści, w której autor ze swadą i humorem przedstawia kapitalny obraz dwudziestolecia międzywojennego, okres od 1920 do 1939 roku. Opis wydarzeń historycznych splata z opisami codziennego życia rodzinnego.
O zmroku bateria poczłapała na wyznaczone stanowisko. Pogrom unieruchomił armaty na cały dzień. Nie spieszyło się „dobrowolcom” ani pod Irpień, ani na żaden inny front.
Tam, od Irpienia, coraz gęściej postukiwały bolszewickie karabiny i coraz głośniej rozlegał się terkot maszynek. Coraz bliżej podchodziły patrole czerwonej kawalerii. Postacie jeźdźców w spiczastych czapkach wynurzały się ze śnieżnej zamieci i przepłoszywszy „dobrowolców”, znikały znów w zadymce. Zima była tuż, tuż. Dnieprem płynęła gęsta kra. Przez miasto, ku stacji kolejowej, ciągnęły „gruzowiki” i wojskowe wozy, pełne tobołów, skrzyń i mebli. Mówiono, że eszelony sztabowe Bredowa stoją pod parą całą dobę, gotowe każdej chwili odjechać na południe. Droga na Odessę podobno była jeszcze wolna.
W tym czasie zawiodła nasza poczta senna. Nie przyszedł ani jeden list. Nic nie wiedzieliśmy, że od Odessy przez Birzułę, Winnicę, Koziatyn zbliża się do Kijowa specjalny pociąg misji Polskiego Czerwonego Krzyża. Pociąg z żywnością i lekarstwami, pociąg, którym można pojechać do Polski!
W Koziatynie pociąg utknął. Denikinowski komendant stacji bezradnie rozkładał ręce.
— Nie ma połączenia z Kijowem. Jakaś banda, zdaje się „zielona”, zerwała tory pod Kożanką.
Postawa szefa misji podziałała na zapitego komendanta. Zgodził się puścić pociąg pod eskortą. Dał parę kulomiotów i setkę sennych „dobrowolców”. Za tyralierą przeczesującą laski i zarośla pociąg dojechał do Kożanki. Późnym wieczorem dotoczył się do Kijowa. Miasto sprawiało wrażenie opuszczonego: cicho, ciemno, nieliczne światła tylko koło dworca. Tory stacyjne zapchane pociągami sztabu Bredowa.
W dwa dni po przybyciu misji do Kijowa zerwała się nagle artyleryjska kanonada. Huk dział przybliżał się z niepokojącą prędkością. Przechodnie, posłuchawszy chwilę, zawracali w pośpiechu do domu. Dorożkarze walili szkapy batem. Sanki umykały z ulic.
Z koszar na Dorohożyckiej żołnierze wynosili ostatnie stołki. Wozy z granatami odjeżdżały kłusem.
— Dokąd?
— Na front! — odpowiadali żołnierze i śmiali się z dowcipu. Tego samego dnia, o drugiej po południu, generał Bredow oświadczył szefowi polskiej misji:
— Wszystko w porządku. Nie ma powodów do niepokoju. Pod Kijów podeszła jakaś „banda”. Zostanie zlikwidowana w ciągu najbliższych godzin. Incydent bez znaczenia.
W pięć godzin później pociągi sztabowe zaczęły wymykać się z dworca. Pociski artyleryjskie padały już na śródmieście. W bębnienie armat wplatał się terkot kulomiotów. Strzelanina opasywała Kijów z kilku stron.
— Denikinowcy opuszczają miasto na dzień lub dwa. Pociąg misji musi wycofać się do Fastowa, poza teren walki.
Wiadomość o nagłym wyjeździe dotarła do matki o zmroku. Czasu zostało już niewiele. Przejechaliśmy tramwajem kilka przystanków, gdy nieoczekiwanie zgasło światło. Elektrownia wyłączyła prąd. Tramwaj stanął, obsługa ulotniła się czym prędzej.
Wędrówka na piechotę okropnie wydłużyła drogę. Byłem za mały na to wszystko. I za ciepło ubrany. Strzelanina ogarniała już rejon dworca. Ktoś obcy, przebiegając koło nas, zawołał, żeby wracać, że przy moście łańcuchowym trwa pojedynek pociągów pancernych, że czerwona piechota obchodzi miasto od zachodu.
Pociągi pancerne zawzięcie okładały się ogniem kulomiotów. Zgodnie z niepisaną umową działa pancerek milczały. Celny strzał mógł rozwalić pociąg wraz z załogą. W obawie przed utratą kosztownego sprzętu ograniczano walkę do walenia z kulomiotów.
Przegapiłem moment, w którym matka zdecydowała się zawrócić. Pamiętam jedno, szliśmy i szliśmy. Nie było wprost końca tej drogi przez śnieg i noc huczącą wystrzałami. Nie rozumiałem płaczu matki ani jej bezgranicznej rozpaczy. Dziwił mnie tylko męczący spacer w zupełnej ciemności, rzecz przedtem nigdy nie praktykowana. Mówiłem więc do matki:
— Już nocka, tu górka, a tu jamka...
Późną nocą dowlekliśmy się na Dorohożycką. Następnego dnia przyszedł krewny matki i zabrał nas oboje do siebie, do gmachu konserwatorium. Częstowano mnie tam cukrem w kostkach. Matkę próbowano zagadać, rozruszać. Zachwycony słodkim przyjęciem, odwdzięczałem się, wołając przy każdym pocisku:
— Leci, leci! Nasz dom nie, nie!
Pewność, z jaką wykrzykiwałem: „nie, nie”, ujęła gospodarzy. Zjednała nawet otyłą profesorkę śpiewu, która również przyszła w gości. Profesorce palnąłem bez zastanowienia:
— Ty, stary cygan, durak!
Nauczyła mnie tego na poczekaniu ciotka. Musiałem się pochwalić. Ale i „stary cygan”, i „durak” nie poprawiły nastroju matki. Powtarzała: „Przepadło, przepadło...”.
Cztery dni bulgotały nad domem pociski. Przez ten czas pociąg Czerwonego Krzyża, przepychając się między eszelonami uciekających denikinowców, dojechał do odległego o sześćdziesiąt kilometrów Fastowa. Opinie tamtejszych sztabowców były mniej optymistyczne. Jedynie dowódca odcinka widział przyszłość w jasnych barwach.
Dywizją mającą bronić Fastowa dowodził siwy generał o marsowym wyglądzie i postawie nieustraszonego wojownika. W rozmowie z szefem misji przykładał co chwila dłoń do daszka i zapewniał, że pociąg Czerwonego Krzyża może choćby zaraz wracać do Kijowa, bo w Kijowie całkowity spokój. Oficerowie uśmiechali się ironicznie. Generał z trudnością utrzymywał równowagę i śmierdział spirytusem jak dziurawa kufa.
Szef sztabu oświadczył krótko:
— Wytrzymamy, o ile Dniepr nie stanie...
— A jeśli Dniepr zamarznie?
Denikinowiec chwilę milczał. Potem wymownie wzruszył ramionami.
— Nie mogę bronić całej linii Dniepru. Jeżeli rzucę tam rezerwy, bolszewicy zajmą mi na tyłach Koziatyn.
Pod Koziatynem toczyła się bitwa. Mróz tężał, kra grubiała. Dniepr ledwo, ledwo płynął. Z dwóch linii na Odessę — jedna została przerwana tuż za Fastowem. Pozostawała jeszcze droga przez Białą Cerkiew. Piętnastego grudnia zaproponowano szefowi misji trzy miejsca w pancernym pociągu odchodzącym do Kijowa. Nim pociąg ruszył, nadeszła telefoniczna wiadomość:
— Miasto zajęte dziś o godzinie czwartej po południu.
Gen. Anton Denikin. Był synem emerytowanego majora armii carskiej, Iwana Jefimowicza Denikina, byłego chłopa pańszczyźnianego z okolic Saratowa oddanego przez dziedzica w rekruty i polskiej szwaczki Elżbiety Wrzesińskiej
Tak rozwiała się ostatnia szansa wcześniejszego naszego wyjazdu — i spotkania z ojcem. U krewnych mieszkaliśmy tydzień. Po tygodniu wróciliśmy do siebie. Przed ogródkiem zastaliśmy Chińczyka z kulomiotem, w domu „krasnoarmiejców” na kwaterze. „Banda”, która zajęła Kijów w grudniu 1919, składała się z silnych oddziałów Czerwonej Armii. Pod Kijów podeszły wojska 12. armii Mieżeninowa. Próba sforsowania mostów nie powiodła się, natarcie 44. dywizji natrafiło na silny opór „białych”. Dopomógł „czerwonym” stary rybak, który z denikinowcami miał krwawe porachunki osobiste. Znał on Dniepr doskonale, wiedział, gdzie o tej porze roku lód łamliwy i kruchy, a gdzie mocniejszy, zdolny utrzymać rozważnie stąpającego człowieka. Pod osłoną nocy przeprowadził rybak na drugi brzeg cały 388. pułk „bohuński”! Nagłym uderzeniem o świcie czerwona piechota zaskoczyła denikinowców i wdarła się do miasta. Załamała się obrona mostów. Po kilku godzinach walki denikinowcy oddali Kijów. Bolszewicy uchwycili miasto i raz na zawsze przepędzili „dobrowolców”. „Biali” nie pokazali się już nigdy więcej.
Wróciliśmy do siebie i poddaliśmy się rygorom codziennego kijowskiego życia. Symbolem tych czasów były furgony wiozące w kierunku cmentarza ładunek przykryty brezentem. W mieście grasował tyfus.
role="space-before">Szła piechota czwórkami, lśniły bagnety i hełmy. Jechali ułani na koniach błyszczących jak lustro. Czyste, starannie utrzymane zaprzęgi ciągnęły z hurkotem armaty. Mój brat cioteczny upiera się jeszcze dziś, że największe wrażenie zrobiła na mnie wojskowa orkiestra. Muszę kuzynowi wierzyć. Siedziałem na jego ramionach, w ulubionej pozycji „na barana”.
— Przepuśćcie, ludzie. To wnuczek powstańca!
Tak się opowiadając, dobrnęliśmy w pobliże orkiestry. Nagle huknęły trąby i rozwarczały się bębny. Pisnąłem z zachwytu i straciwszy panowanie nad sobą, uległem dziecinnemu wzruszeniu. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie stało się nic wielkiego. Kuzyn jednak sobaczył pod nosem i klął mnie od „zanadto muzykalnych”. Na szczęście orkiestra grała bardzo pięknie. Głośne marsze zagłuszały rodzinne nieporozumienia. Wojsko przeszło Kreszczatyk, przedefilowało przez plac Sofijowski i równie wspaniale rozeszło się na kwatery. Kijowianie patrzyli z ciekawością, ale nowym wojskom nie wróżyli długiego pobytu.
— Takie białe konie... W mleku je chyba kąpią?
— Buty także czyste.
— Za czyści. Nie pobędą długo.
Trzy dni przed wejściem Polaków bolszewicy opuścili Kijów. Polacy przeszli Dniepr, zajęli na Zadnieprzu miasteczko Browary i ósmego maja, akurat na moje imieniny, urządzili piękną defiladę. Niby usadowili się mocno, ale za Dnieprem bez przerwy dudniły armaty. Bolszewicy byli blisko. Ich aeroplan przylatywał co parę dni i krążył nad dawnym Carskim Ogrodem.
Stanisław ZIELIŃSKI