…podobało mi się w „tiepłuszce” – prycze na lewo i prycze na prawo
Poniżej kolejny odcinek powieści, w której autor ze swadą i humorem przedstawia kapitalny obraz dwudziestolecia międzywojennego, okres od 1920 do 1939 roku. Opis wydarzeń historycznych splata z relacją codziennego życia rodzinnego.
Razem z Czerwoną Armią wyjechał z Dorohożyckiej lokator naszej sąsiadki, komisarz bolszewicki. Zabrał ze sobą tylko drobiazgi. Resztę rzeczy spakował i oddał pod opiekę gospodyni.
— Wrócę za trzy tygodnie.
Czasy polskie porządnie dały się nam we znaki. Handel wymienny prawie zamarł. Chłopi przyjeżdżali na targ jak z łaski. Za produkty żądali „carskich” albo ukraińskich „karbowańców”. Często z bazaru Lwowskiego wracała matka z pustym koszykiem. Na bazarze Halickim Żydzi sprzedawali tylko za pieniądze bolszewickie. Polskich pieniędzy nie brał nikt.
Spod Kijowa przesiąkały coraz dziwniejsze wiadomości. Opowiadano głośno o wielkich jednostkach czerwonej kawalerii. Czerwona jazda zbliżała się do frontu i lada moment miała uderzyć na Polaków.
Coraz bliżej pohukiwała artyleria. W nocy dorośli już rozróżniali kaliber strzelających armat. Komisarz pomylił się o tydzień.
W miesiąc po defiladzie przybiegła sąsiadka z nowiną.
— Polacy odchodzą! Słyszycie?
Czerwcowy powiew niósł ku nam głuchy, nieprzerwany turkot. Polskie tabory wyjeżdżały z miasta.
Oficerowie milczeli. Zbywali pytania niecierpliwym wzruszeniem ramion. Zasępione twarze i szybki krok piechoty starczyły za odpowiedź. Polskie czasy liczono teraz na dnie i godziny. W parę dni po taborach pokłusowała na zachód osłaniająca odwrót kawaleria.
Odeszli Polacy, a my znowu zostaliśmy na Łukjanówce. Kiepskie lato, ciężka jesień, zima głodnawa i chłodna. Ratowały nas pomidory z ogródka i kasza, którą dzielili się z nami sąsiedzi. Pomidory i krupnik, a potem krupnik i krupnik. Nic, tylko krupnik. Bez kaszy byłoby zupełnie źle. Z powodu krupniku coraz częściej zachęcano mnie do spania w dzień. Nie szło. Wtedy matka chwyciła się wypróbowanego sposobu. Opowiedziała historię o złym wilku, który pożera niegrzecznych, wykręcających się od spania chłopców. Wysłuchałem bajki z wielkim zainteresowaniem, a jak mama skończyła, powiedziałem:
— Bywają wilki cacy.
Jedyna próba straszenia spaliła na panewce. Pozwolono mi biegać z pustawym żołądkiem. Popularne strachy w rodzaju Baby Jagi, Iwana Bałwana, kominiarza lub ciemnego pokoju w ogóle nie wchodziły w rachubę. Nie stosowało się tego i już. Za poważne były czasy na głupstwa.
Osiedle „Kyryłowski Gaj” w Kijowie (na miejscu b. Kyryłowskiego Lasku)
Po parszywej zimie przyszła wreszcie wiosna i z nią odmiana losu na lepsze. Z początkiem maja pojechaliśmy na wieś pod Wasylków, gdzie szwagier mamy, „inżynier-spec”, budował linię kolejową. Dziwili się wszyscy, że w takich czasach ktoś myśli o budowie kolei.
Zamieszkaliśmy w wielkiej chacie z ogromnym piecem chlebowym pośrodku, glinianą podłogą i taką ilością pcheł, że można było zwariować w ciągu jednej nocy. Naturalnie nie zwariowała ani mama, ani ja, bo nie po to wyjechaliśmy z Kijowa, żeby pod Wasylkowem dostać kuku na muniu. Z początku posypywaliśmy pościel „Aragacem”, a kiedy skończył się patentowany proszek, dokuczaliśmy pchłom piołunem. Pchły czuły się doskonale, a ja kichałem po piołunie jak starzy ludzie po tabace. Po kilku dniach pchły się odpasły (do naszego przyjazdu chata stała pusta), myśmy się przyzwyczaili i nastąpił spokój.
Dobrze było mi na wsi. Zaprzyjaźniłem się ze starym Dmytro, gospodarzem z chaty stojącej obok naszej. Dmytro brał mnie nad rzekę, prowadził w pole, zapraszał do siebie. Spędzaliśmy razem długie godziny.
— Gdzie byłeś? — pytała mama.
— Byłem u Dmytro — odpowiadałem, naśladując ukraiński akcent. — Jadłem barszcz z petuszyną szyją.
Odjadałem wszystkie postne krupniki, czerniałem w spiekliwym słońcu i gadałem po ukraińsku nie gorzej od miejscowych dzieci. Największą atrakcją wsi były jednak kwiaty. Równie pięknych nie spotkałem potem nigdzie. Wasylkowskie kwiaty miały kolory z najpiękniejszej bajki. Pachniały miodem, odurzały aromatem, od którego kręciło się w głowie. Kwiaty tamtejsze, sam w to dziś z trudnością wierzę, odpowiadały na uśmiech dobrym, przyjaznym uśmiechem. Za mały bukiecik gotów byłem oddać zabawkę, bułkę i nawet miskę barszczu z kawałkiem koguciej szyi. Na widok kwiatków baraniałem do reszty. Zacny Dmytro przepowiadał mi przyszłość ogrodnika lub sadownika. Radził, żeby sadem interesować się więcej. Człowiek, mówił, wymyślił „czortopchajkę” i żelazną kolej. I któż wie, co wymyśli jeszcze? A zwykłej gruszki zrobić nie potrafi. Ani jabłka, ani śliwki. Musi czekać, aż owoc urośnie i dojrzeje. Dobry sad — dobra rzecz...
— Lubię sad — odpowiadałem z przekonaniem.
Gdy przyjechaliśmy, chaty tonęły w bladoróżowej chmurze. Kwitnące sady wyglądały pięknie.
Życzliwe przepowiednie starego Dmytro nie sprawdziły się do tej pory. Po zwykłe gruszki chodzi się do sklepu.
Dobrze nam było, więc czas mijał prędko i z maja zrobił się raz dwa sierpień. Siedzielibyśmy dłużej, gdyby nie wiadomość z Kijowa: przyjechał polski pełnomocnik, pokój podpisany, można wyjeżdżać do Polski! Natychmiast zerwaliśmy się do powrotu. Z Wasylkowa (coś trzecia stacja od Kijowa) jechało się dawniej godzinę. W sierpniu 1921 roku podróż zajęła nam dzień i spory kawał nocy. O dostaniu się do zwykłego pociągu podmiejskiego w ogóle nie było mowy. Zresztą, jeżeli w tym czasie kursowały już pociągi podmiejskie, to kursowały według swego widzimisie, a nie według rozkładu. Dzięki stosunkom wujka-speca udało nam się wsiąść do pociągu towarowego. Towarowy jechał wolno. Maszynista po drodze tysiąc załatwił spraw i sto odwiedził światów.
Wysiedliśmy daleko od dworca wśród torów i pustych składów. Noc ciemna i niebezpieczna. Na Łukjanówkę było już za późno. Mama zdecydowała się nocować u babuni. Poszliśmy w kierunku Czechowskiego Zaułka.
Odwrót oddziałów 3 Armii Wojska Polskiego spod Kijowa, czerwiec 1920 r.
Od samego rana zaczęła się wyjazdowa bieganina. Z Besarabki na Lipki, z Lipek na Besarabkę, od pełnomocnika do urzędu i z powrotem. Potem trzeba było biegać na Żytomierską, bo tam przeniosło się polskie biuro z Lipek. Wyrabianie repatrianckich papierów ciągnęło się bite pół roku. Pochłonęło kilkanaście lat życia, jeżeli można miarą czasu wyrazić ówczesne emocje i zdenerwowanie. Mieliśmy jechać pierwszym eszelonem, ale eszelon odchodził za eszelonem, a nam ciągle brakowało koniecznych do wyjazdu papierów. Jak tam było, tak tam było, grunt, że w styczniu 1923 wyjechaliśmy naprawdę.
Osiemnastego stycznia opuściliśmy Łukjanówkę, rozstając się na zawsze z ulicą Dorohożycką, widokiem na koszary Tyraspolskie, Kiryłowskim Laskiem i dobrymi ludźmi, których krupnik pozwolił nam doczekać się sytej wiosny pod Wasylkowem.
Śnieg skrzypiał pod płozami. Sanie sunęły jak po szkle. Mróz, jak na Kijów, był tego dnia zupełnie wyjątkowy: prawie trzydzieści stopni!
Wiózł nas „zięć kuzynki Mani”. Nie potrafię dopasować ani twarzy, ani sylwetki. Nie mam zielonego pojęcia o kuzynce Mani, cóż mówić o mężu jej córki? Zięć miał konia i sanki, to w tej sprawie jedynie było ważne. Nauczeni poprzednim nieudanym wyjazdem, pamiętając piekielne rozczarowanie, kiedy pociąg Czerwonego Krzyża uciekł nam dosłownie sprzed nosa, wyruszyliśmy na dworzec, gdy tylko znalazły się dla nas wagony. Kiedy eszelon ruszy — nikt nie wiedział. Władze kolejowe odpowiadały, nie przejmując się ani trochę:
– Może jutro, może za dwa dni, pewnie w tym tygodniu.
Gdyby mama potraktowała serio tę całą gadaninę, zostalibyśmy znowu w Kijowie. W parę godzin po naszym przyjeździe lokomotywa szarpnęła wściekle. Z łoskotem buforów eszelon potoczył się w stronę Polski.
Podobało mi się w „tiepłuszce”. Prycze na lewo i prycze na prawo, pośrodku rozpalony do czerwoności piecyk. Osób trzydzieści parę, więc niby nie za ciasno, akurat tyle, żeby się pasażerom w drodze nie nudziło. Podróż obliczano na parę tygodni. Leżała ta Polska gdzieś na krańcach świata.
Mama zirytowała się od razu, ale skończyło się na wymownych westchnieniach. Towarzysze podróży rozlokowali się w dziwny sposób. Na jednej pryczy rodzina sędziego Łukaszewicza, osób coś sześć czy siedem („Bo my, proszę państwa, chcemy jechać w swoim towarzystwie”). Na drugiej — reszta podróżnych. Mimo dąsów podział wagonu utrzymał się aż do granicy. Większość chciała sprawiedliwej zmiany, ale nikt nie wiedział, jak taką zmianę przeprowadzić.
Ledwie ujechaliśmy parę kilometrów, wybuchły spory o „prawo do pieca”. Mój brat cioteczny zaproponował, żeby posiłki gotować wspólnie. Tłumaczył, że tak będzie wygodniej, prędzej i oszczędniej, bo mniej się zużyje opału. Zmyto mu głowę, zakrzyczano, pouczono, żeby się nie wtrącał, jak o radę nie pytają starsi. Jechali w naszym wagonie ludzie do jazdy zupełnie nieprzystosowani. Zachowywali się tak, jakby pierwszy raz w życiu zobaczyli pociąg.
Stanisław ZIELIŃSKI