Poniżej kolejny odcinek powieści, w której autor ze swadą i humorem przedstawia kapitalny obraz dwudziestolecia międzywojennego, okres od 1920 do 1939 roku. Opis wydarzeń historycznych splata z relacją codziennego życia rodzinnego.
Od piecyka bił żar, ściany porastały lodem. Babunia narzekała, że posiłki nie w porę. Rzeczywiście, obiad wypadał wieczorem, kolacja późną nocą. Wszystko przez tę idiotyczną kolejkę do pieca. Babunia dopominała się o czekoladę i o czerwone, grzane wino. Jak na złość nie mieliśmy tych specjałów pod ręką. Ktoś musiał jednak mieć, babunia dosłyszała i stąd te humory. Babunia złościła się ciągle.
Maszynista szarpał, mało nie rozrywał składu. Zatrzymywał się przed byle wzniesieniem, jechał krok za krokiem i dawał do zrozumienia, że w naszej wyprawie nie widzi dla siebie żadnego interesu. Jechać taki szmat drogi bez najmniejszej korzyści? Oczywista bzdura. Tuż za Kijowem, w letniskowej miejscowości Światoszyn, utknęliśmy na trzy dni. Ktoś umarł, komuś urodziło się dziecko. Pierwszy nieboszczyk wywołał powszechne zainteresowanie. Litowano się nad biedakiem, że zamiast do Polski zajechał na tamten świat. Potem na widok ludzi dźwigających nosze poprzestawano na pytaniu:
– A komu to się przytrafiło dzisiaj?
Umierali ludzie na starość i na tyfus. Drugi powód był dla otoczenia bardziej niebezpieczny, bito więc wszy z ogromnym zapałem, choć jak wiadomo, nie każda wesz jest „tyfusowa”.
Podczas postoju w Światoszynie rozjaśniło się pasażerom w głowie. Trudno wymagać, żeby maszynista trzymał się rozkładu, skoro nie ma zegarka... Wybrano grono zaufanych osób i obarczono je obowiązkiem przeprowadzenia kwesty na „zegarek dla parowozu”. Pokaźną sumkę wręczono maszyniście wraz z życzeniami „szczęśliwej podróży”. Ze Światoszyna ruszyliśmy tak gładko, jakby maszynista wiózł otwarte kufy ze spirytusem, a nie obcych ludzi. Wkrótce ogarnęła nas zadymka. Burza śnieżna rozhulała się wokół pociągu. Mróz kąsał, wiatr przewiewał... Cóż z zegarka, kiedy ręce grabieją, a lodowaty wicher zapiera dech? Maszynista zatrzymał pociąg i udał się do najbliższego osiedla.
W nocy silne szarpnięcie zrzuciło pasażerów z prycz. Eszelon rzucał się jak brytan na łańcuchu.
— Przymarzły koła. Nie obejdzie się bez podgrzewania — mówili „fachowcy”.
— Trzeba pogadać z maszynistą — doradzali bardziej doświadczeni życiowo.
Szarpanina trwała całą noc. Lokomotywa, straciwszy siły, dyszała ze zmęczenia. Pociąg stał. Nowa delegacja poszła „pogadać” z maszynistą. Ten sprawę postawił jasno. Warunki atmosferyczne zmusiły go do zakupienia większej ilości samogonu. Na zegarek nadal ma wielką ochotę. Niestety, samogończyk w tych stronach nad podziw drogi, więc z otrzymanych pieniędzy nie zostało ani kopiejki. Delegaci pokiwali ze zrozumieniem głową i ogłosili zbiórkę na drugi zegarek. Nim zebrano pieniądze, wysłano grupę mężczyzn do lasu po drzewo. Tender był pusty, pod kotłem prawie zgasło. Zaczęło się „robienie pary”. Zdezelowany parowóz robił parę do wieczora. Maszynista z pomocnikiem rozgrzewał się resztkami spirytusu. Pasażerowie przeliczali wiorsty na litry i dnie na zegarki.
— Do Polski jeszcze tyle, a tyle litrów samogonu i tyle zegarków...
Kuzyn zaopatrywał nasz wagon. Rąbał polana na szczapy, nosił wodę. Niby mieli pomagać mu i inni mężczyźni, ale zawsze, w ostatniej chwili, jednego rozbolała głowa, drugiego ręka, trzeciemu wyskoczył okropny czyrak na tyłku.
— Młody, nic mu nie będzie... — mówili towarzysze podróży, zanurzając osmolone imbryki w kuble z czystą wodą.
Jechaliśmy niecałe trzy tygodnie. Zanim ludzie zdążyli przywyknąć, skończyła się jazda i trzeba było wysiadać.
Na dłużej stanęliśmy w Szepetówce. Tam podeszła do mamy panna Cukierman i szepnęła coś na ucho. Mama zbladła. Kuzyn podrapał się w głowę.
— Rewizja?
— Osobista!
Pannę Cukierman znaliśmy jeszcze z Wasylkowa. Przyjeżdżała jako sekretarka komisji kontrolującej budowę odcinka kole żelaznej. Informacjom panny Cukierman można było wierzyć. Jechała ona w osobowym wagonie komendanta eszelonu i o najbardziej poufnych zarządzeniach dowiadywała się z pierwszej ręki. Ostrzeżenie sprawdziło się w kilka minut później. Zjawili się ciepło ubrani żołnierze z sukiennymi gwiazdami na spiczastych czapkach.
— Wysiadać. Wszystkie rzeczy na peron.
Babuni i mnie pozwolono zostać w „tiepłuszce”. Nasze rzeczy mieściły się w koszu od bielizny. Poza „nową” parą butów mamy nie było w koszu nic ciekawego. Gorzej przedstawiała się sprawa z bagażem babuni. Tuż przed wyjazdem babcia sprzedała meble i bibliotekę ojca. Głupie przyjaciółki i sprytni pośrednicy namówili staruszkę na carską walutę i drobne banknoty. Wiozła więc babunia trzy tysiące carskich w samych trzyrublówkach. Cały Kijów wiedział, że w bankach warszawskich można od biedy wymienić pięćsetki. Nie pomogły perswazje. Babunia uparła się i tym chętniej zaufała przyjaciółkom, że kupcy „drobnicą” zapłacili więcej. Carska waluta zajechała szczęśliwie do Warszawy. W Szepetówce podczas rewizji („osobistą” przeprowadzono zaledwie kilku osobom, na które miano oko od samego Kijowa) na wypchany „walutą” sakwojaż babuni nikt nawet nie spojrzał. No, a w Warszawie zaczęła się tragedia. Staruszka rozumiała upadek caratu („takie świństwo nie mogło trwać” — mówiła) i rewolucję, ale nie rozumiała czasów, które z dnia na dzień odbierają wartość bankowym biletom. Stos trzyrublówek czekał w komodzie, aż się „unormują czasy” i „opamięta się ministerium finansów”. Po śmierci babuni carskie pieniądze poszły na rozpałkę.
Ocalał skarb babci, ale o mały włos nie przepadła moja ulubiona zabawka. Leżała w koszu na samym wierzchu.
Wieszcz kazionnaja, wajennaja... — powiedział krasnoarmiejec i schował manierkę do kieszeni szynela.
Wtedy podniosłem taki krzyk, że zbiegli się wszyscy żołnierze. Wykrzykiwałem nawet wyrazy, których dokładniejsze znaczenie poznałem grubo później. Wieszcz nie była ani kazionnaja, ani wajennaja, ani w ogóle rosyjska. Manierkę dostałem od ojca tuż przed pierwszym, nieudanym wyjazdem. Wiedziałem, że to manierka turystyczna, kupiona w Paryżu. Za nic w świecie nie chciałem pozbywać się pamiątki. Bo niby z jakiej racji?
Kuzyn stroił groźne miny. Dawał znaki, żebym nie zadzierał z „pogranicznikami”. Mama bladła i czerwieniała na przemian. Babunia cicho opłakiwała sakwojaż. Żołnierze stanęli półkolem pod „tiepłuszką”. Słuchali i uśmiechali się coraz szerzej, coraz sympatyczniej. Trochę to trwało, ale w końcu poznali się na mnie.
— Nu, wot... — powiedział amator manierki i wrzucił zdobycz do wagonu. Chłopiec z wojskowymi dogada się prędzej niż dorośli. Dorośli czasami zachowują się bardzo dziwnie. W obronie mojej manierki nawet mama nie pisnęła słówka. Ale jak przed Szepetówką pociąg stanął w polu i zwykli żołnierze otoczyli eszelon, dorośli narobili wrzasku na dziesięć wiorst. Szło o prycze. „Dawajcie deski i piecyki. Nie wolno wywozić”. Dorośli odpowiedzieli dziecinnym lamentem: „Kupione za własne pieniądze w Kijowie! Za nasze, za składkowe!”. Żołnierze w śmiech: „A pieniądze jakie? Carskie, polskie, ukraińskie?” „Sowieckie” — zapewniają gorliwie pasażerowie. „Jak pieniądze sowieckie, to piecyki i deski też sowieckie! Prędzej, ludzie, bo nie pojedziecie nigdy”. Dorosłym wydawało się, że krasnoarmiejcy gadają od rzeczy. A ja uważałem, że w tym, co mówią żołnierze, można z łatwością doszukać się sensu. Trzeba tylko się zastanowić i pomyśleć chwilę. Ostatnie słowo należało do wojskowych. Pasażerowie wysiedli w śnieg. Żołnierze zabrali się do wyrzucania prycz i piecyków. Ciągnęło się to długo, piecyki były gorące. W gruncie rzeczy dobrze się stało. „Na czorta nam w Polsce nieheblowane deski?” — powiedział kuzyn i miał świętą rację. A jak podzielić jeden żelazny piecyk na trzydzieści parę osób? Dopiero zaczęłyby się rady-narady!
Odzyskawszy manierkę, uspokoiłem się natychmiast. Matka wpakowała ją na sam spód kosza i pojechaliśmy dalej.
Z Szepetówki było już bardzo blisko. Dziarsko pogwizdując, wjechaliśmy na stację w Równem. Tam przeprowadzka do polskiego pociągu i jazda osobowymi wagonami do koszar za miastem. Polski Biały Krzyż przyjął nas zupą z pęcaku. Obiecywano kakao i małpie mięso z amerykańskich puszek. Skończyło się jednak na obietnicach.
Od kąpieli i dezynfekcji uratowała nas znowu nieoceniona Cukierman. Okazało się, że i po polskiej stronie panna Cukierman jest nadal osobą najlepiej poinformowaną.
— Kąpiel w nieopalanej łaźni grozi zapaleniem płuc, a dezynfekcja to gwarantowane zawszenie czystych rzeczy. Czy wam potrzebny tyfus?
Tyfusu matka bała się jak ognia. Akurat teraz był nam do szczęścia potrzebny! Zamiast do kąpieli poszliśmy prosto na kwatery. Ulokowano nas w pustych koszarach. Trafi liśmy do izby zimnej i bez szyb, ale kiepski lokal wyszedł nam na zdrowie. W ogrzanych izbach roiło się od tyfusowych wszy. Wiele dzieci nabawiło się odry, wielu dorosłych zaraz po przyjeździe do Warszawy zapadło na tyfus. Najsmutniej zakończyła się podróż dla starego pana Iwaszkiewicza, który jechał w tej samej co i my „tiepłuszce”. Wprawdzie chorował przez całą drogę, ale doziębił się w koszarach. Serce nie wytrzymało gorączki. Staruszek umarł w Równem. Tyle zobaczył Polski, co nic.
Repatriantów (nazywano nas także „braćmi zza kordonu”) powierzono opiece ponurych drabów o zbójeckich gębach. Ubrani półwojskowo, mówili po ukraińsku i lokatorów koszar traktowali jak więźniów skazanych na katorgę. Chcieliśmy (w chłodnej izbie mieszkało kilkanaście osób) na własny koszt oszklić okna — draby zabroniły. Ktoś zapalił prymus, wpadły draby i tak zwymyślały „ktosia”, że mu sio odechciało „kipiatoku” do końca pobytu w koszarach.
— Istne hajdamaki... — szeptali repatrianci, pełni kresowych uprzedzeń.
Dziwiono się stosunkom i brudom. Każda wyprawa do odległego ustępu kończyła się westchnieniem pełnym ulgi:
— Chwała Bogu, że mróz trzyma.. Co tu będzie wiosną...
Na obiad dzień w dzień pęcak cuchnący stęchlizną. Przed bramą koszar rój przekupniów z koszami pełnymi wędlin, białych jak śnieg bułek., cukierków i wódki. Sprzedawali za „kierenki” i za „carskie”. Babunia gniewała się strasznie: na widok trzyrublówek handlarze wybuchali śmiechem. W ogóle nie chcieli gadać. „Kierenek” starczyło nam tylko na pasztetówkę. Bardzo była dobra!
Stanisław ZIELIŃSKI
CDN