Z redaktorem Januszem Szlechtą, dziennikarzem „Nowego Dziennika” w USA rozmawia Leszek Wątróbski.
– Mieszkasz w Stanach Zjednoczonych już ćwierć wieku…
– Tak. Przyjechałem do USA w roku 1995. I prawie od razu trafiłem do redakcji „Nowego Dziennika” – najpoważniejszej wówczas polskiej gazety codziennej w Stanach. Dzisiaj jest to tygodnik, który walczy o przetrwanie.
– Urodziłeś się blisko miejsca, gdzie żył i tworzył Jan Kochanowski, może stąd właśnie masz te ciągoty do pisania?
– Urodziłem się niedaleko Czarnolasu. Mama była tam nauczycielką. W samym zaś dworku Kochanowskiego mieszkaliśmy ponad rok.
– Miałeś zostać inżynierem metalurgiem…
– Naprawdę chciałem zostać prawnikiem, ewentualnie ukończyć historię. Moja mama uważała jednak – a był to początek ery Gierka – że trzeba mieć w ręku jakiś fach, z którego da się utrzymać przyszłą rodzinę. Pod jej wpływem podjąłem więc studia na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie na Wydziale Metali Nieżelaznych. Studia ukończyłem w roku 1976 ze specjalnością przeróbka plastyczna. Miałem pracować w walcowni w Czechowicach-Dziedzicach.
– Ale stało się inaczej. Zostałeś dziennikarzem…
– Dziennikarstwem zacząłem interesować się na trzecim roku studiów. W czasie wiosennego rajdu w Beskid Sądecki zaginął kolega z bratniego Wydziału Metalurgicznego. Niewiele myśląc, razem z kilkoma kolegami, rozpoczęliśmy jego poszukiwania. Nie było to jednak łatwe. W nocy spadło dużo śniegu i trzeba było przebijać się przez ten śnieg. Szukaliśmy zaginionego kolegi aż do skutku. Kiedy go odnaleźliśmy, rozpoczęliśmy akcję ratunkową: masaże, sztuczne oddychanie… Niestety, już było za późno. Kolega zmarł. Bardzo to przeżyłem. Napisałem o tym wypadku reportaż do tygodnika studenckiego „Politechnik”. I tak się zaczęła moja przygoda z dziennikarstwem.
– Współpracowałeś też w czasie studiów z radiem studenckim w Krakowie…
… i tygodnikiem „Politechnik”. A po studiach na AGH skończyłem podyplomowe dwuletnie studia dziennikarskie w Warszawie. Słuchałem tam m.in. wykładów Krzysztofa Kąkolewskiego – znanego i cenionego publicysty, reportera, autora scenariuszy filmowych, opowiadań i powieści. U niego też pisałem reportaż dyplomowy. Już wtedy wiedziałem, że dziennikarstwo stanie się moją chorobą. Miałem też to szczęście, że zajęcia prowadził z nami słynny Ryszard Kapuściński. Opowiadał nam o swojej pracy reportera. Dużo się od niego nauczyłem.
W Polskim Domu Cracovia Manor w Wallington w stanie New Jersey (23 stycznia 2019)
Myślę, że najbardziej trwałą wartością, którą nam przekazał mój mistrz Krzysztof Kąkolewski, była jego wypowiedź na temat pracy dziennikarza. Jego zdaniem należy to robić tak, aby pisząc o kimkolwiek, starać się być jak najbardziej obiektywnym. A jeśli kiedykolwiek jeszcze spotkamy się z bohaterem naszego tekstu, abyśmy mogli spojrzeć mu prosto w oczy i nie wstydzić się tego, co o nim napisaliśmy. W tej nauce zawiera się wszystko co najistotniejsze w pracy dziennikarza – rzetelność i etyka.
– Po studiach dziennikarskich pracowałeś w Polskim Radiu Kraków…
– … niespełna rok, a następnie 3 lata w Tarnowie w Tarnowskim Magazynie Informacyjnym TEMI. Potem pracowałem w tygodniku „Wieści” w Krakowie – piśmie społeczno-politycznym, poświęconym sprawom wsi, wydawanym przez ludowców (od roku 1990 pismo niezależne). Pracowałem też w „Gazecie Krakowskiej” i współpracowałem z „Dziennikiem Polskim”. Wróciłem następnie do Tarnowa do tygodnika TEMI, ale zostałem zwolniony. Dostałem wtedy propozycję pracy na stanowisku rzecznika prasowego wojewody tarnowskiego Wiesława Wody (który zginął potem w katastrofie pod Smoleńskiem). Pracowałem na tym stanowisku ponad rok.
– I wtedy postanowiłeś wyjechać do USA?
– Mój dawny sąsiad z Tarnowa dostał zaproszenie od siostry mieszkającej w Stanach. On to zaproponował mi wspólny wyjazd do USA. Moja sytuacja finansowa w tym czasie nie była najlepsza więc się zgodziłem. Moja żona pracowała w szkole i zarabiała też niewiele. Z Polski wyjechałem w sierpniu w roku 1995.
– Pojechałeś do Stanów na…
– …. rok, a jestem tu już 25 lat. Podjąłem oficjalnie pracę w „Nowym Dzienniku”. Nie byłem w USA ani jednego dnia nielegalnie. Dzięki wspaniałym szefom „Nowego Dziennika” dostałem wszystkie potrzebne papiery i mogłem tam pracować zupełnie legalnie. Mogłem też spokojnie jeździć do Polski i wracać.
– Sprowadziłeś też do Stanów żonę i córkę…
– Córka uczyła się w szkole podstawowej w Wallingtonie w stanie New Jersey (20 km na południe od Nowego Jorku), gdzie do dziś mieszkam. My nazywamy to miejsce Trójmiastem, bo znajdują się obok siebie trzy miasta, gdzie jest dużo Polaków: Wallington, Garfield i Passaic. Najbardziej polskim miastem w USA jest właśnie Wallington liczący obecnie ponad 12,5 tys. mieszkańców, a Polonia stanowi aż 75%. Takiego drugiego miasta w USA nie ma.
Red. Janusz Szlechta podpisuje swoje książki
– W tym roku chciałeś wrócić na stałe do Polski…
– Tak, ale pandemia koronawirusa pokrzyżowała plany wielu ludziom, także i mnie. Chciałbym jeszcze przed powrotem załatwić parę spraw. Jeśli nic się nie zmieni, wrócę do Polski w maju lub czerwcu 2021 roku.
– Porozmawiajmy teraz o Twojej pracy reporterskiej. Najbardziej pociągają Cię tematy związanie z życiem Polaków w USA i na świecie…
– I piszę o tym najczęściej i najchętniej. W wolnych zaś chwilach piszę opowiadania i wiersze. Wydałem tomik poetycki pt. „Pieśń niedokończona”.
Pisał o tym m.in. Tadeusz Urbański ze Szwecji, cytuję: “Okazuje się, że taki pasjonat dziennikarstwa jak Janusz Szlechta może być poetą! Dziennikarstwo to posłanie i wiedza. Jeśli dodać do tego emigrację, oddalenie od żony i córki, ogromną przestrzeń dzielącą stolicę świata Nowy Jork od Tarnowa czy Krakowa – można zrozumieć tęskne słowa skierowane do jego kobiet w kraju. Poezja to opisanie świata inaczej. Świata najbliższego sercu, gdy zwykłe słowa są zbyt proste, a formuły uważane za wytarte i zużyte. Wiersze Janusza poruszą z pewnością nie tylko emigrantów. Tak, emigrantów, których wciąż jest nas pełno na świecie, chociaż tamte powody emigracji ustały. Ciężko poradzić sobie na obczyźnie z balastem emigracyjnych lat i obietnicą powrotu. Wiersze Janusza to ślad przeżyć i osobistych doświadczeń, których nie można stworzyć czy wymyślić. Płynące z serca poruszają czytelnika swoim niezakłamanym stylem i widocznym ciężarem doświadczeń. Przeczytałem je, przemyślałem, rekomenduję i… czekam na następne”.
Wiersze te oddają najlepiej wszystko co ja tu przeżyłem i co czuję. Chciałem się tym podzielić z innymi. Pisuję też opowiadania. Za to co robię i piszę w roku 2005, w Tarnowie, otrzymałem nagrodę Tarnowskiej Fundacji Kulturalnej – „Uskrzydlony”. A w roku 2011 zdobyłem, za opowiadanie „I’m sorry”, II nagrodę w konkursie literackim imienia Marka Hłaski, organizowanym przez Magazyn Kulturalno-Informacyjny „Jupiter” w Wiedniu. Rok zaś później (2012) kapituła przyznała mi nagrodę „Wybitny Polak w Nowym Jorku 2012” w kategorii „osobowość” oraz dyplom Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego.
– Doszedłeś w pewnym momencie do wniosku, że życie pędzi do przodu i o wielu ważnych rzeczach często zapominamy…
– Znajomy, który prowadził sklep spożywczy w Passaicu, powiedział mi, że nad naszą rzeką mieszkają bezdomni i że trzeba im pomóc. I tak się zaczęła moja historia z bezdomnymi. I na jej bazie powstała moja czwarta książka pt. „Ulica włóczęgów”.
Swoich reportaży o bezdomnych nie pisałem na podstawie informacji czerpanych z internetu czy z opowieści innych ludzi. Jap o prostu szedłem do nich. Spotykałem ich na ulicy. I nie tylko z nimi rozmawiałem, ale starałem się im zawsze pomagać, szczególnie w tym, czego im najbardziej brakowało – czyli w znalezieniu mieszkania i pracy. Kupowałem im też jedzenie. Zbierałem wreszcie ubrania, aby od nich nie śmierdziało i aby nie marzli. Brali na ogół jedzenie i ciuchy. Z pracą było gorzej. Pamiętam człowieka, któremu znalazłem robotę, w której się utrzymał do pierwszej wypłaty. Kiedy dostał pieniądze upił się i do pracy już nie wrócił.
– Twoja ostatnia książka pt. „Oswajanie Ameryki” prezentuje reportaże o ludziach sukcesu, o Polakach którym się w życiu powiodło.
– Tych z małym i dużym sukcesem jest znacznie więcej. Sukcesy osiągnęli zazwyczaj, bo chcieli zabezpieczyć lepszą przyszłość swoim najbliższym. Znam sporo takich ludzi i mógłbym wymieniać ich nazwiska długo. Są też i inni, którzy nie wytrzymują fizycznie czy mają stresy. I nie mogą się pogodzić z rzeczywistością. Następuję więc degradacja wartości, częste załamania i posiłkowanie się alkoholem.
– Co dziś dzieje się z życiem polonijnym w Stanach: dynamicznie się rozwija czy umiera śmiercią naturalną?
– Moim zdaniem życie polonijne – to bujne, które znam i lubię, w kreowaniu którego również uczestniczyłem – powoli zamiera. Nie ma przecież napływu Polaków z kraju. To się skończyło, kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej. Emigracja polityczna i ekonomiczna się już skończyły. Zdarza się natomiast, ale naprawdę na niewielką skalę, że studiujący w Polsce wracają do Stanów z polskim współmałżonkiem.
Janusz Szlechta (P) na kilkunastach Światowych Forach Mediów Polonijnych wytrwale przewodniczył pracom jury wesołych dziennikarskich konkursów
– Odchodzą też starsi…
– … albo wracają do kraju. Ja będę też do tej fali należał. Tu jest straszna gonitwa za pieniędzmi. Ludzie zapominają o tym, że istnieje coś takiego jak potrzeby duchowe, potrzeby spotykania się z innymi czy wreszcie oswajanie się ze światem. I ci ludzie często wcale, albo bardzo słabo, rozmawiają już po polsku. Tego nie ma wśród Polaków ze Wschodu, których spotykałem często na imprezach organizowanych dla mediów polonijnych. Polakom zza wschodniej granicy w czasach Związku Radzieckiego zakazywano rozmawiać po polsku, ba, groziła za to nawet śmierć, a tu w USA żadne zakazy nie istniały i nie istnieją. Znam tu takie rodziny, w których rodzice nie rozmawiają dobrze po angielsku, a ich dzieci nie znają już polskiego. Jestem dlatego pełen uznana dla ludzi ze Wschodu, że w takich warunkach zachowali polską kulturę i język ojczysty.
– Nad czym obecnie pracujesz?
– Mam gotową kolejną książkę zatytułowaną „Lot w stronę wolności”. Jest to wywiad-rzeka z pilotem wojskowym, który służył niegdyś w 13. Pułku Lotnictwa Transportowego w Krakowie, a od lat mieszka w USA. Spotykałem się z nim wielokrotnie i w efekcie tych spotkań powstała ta książka. Jest to autentyczna historia opowiadająca o ucieczce trzech pilotów z rodzinami, samolotem An-2 z Krakowa do Wiednia. Ucieczka miała miejsce 1 kwietnia 1982 roku, a więc w okresie stanu wojennego. Głośno było o niej w mediach polskich, austriackich, a także polonijnych. Na pokładzie An-2, obok wspomnianych pilotów, były również ich żony i dzieci – najstarsze miało 7 lat.
Lecąc nad polskimi górami uderzyli w brzozę. Dolne skrzydło zostało roztrzaskane, nad dodatek wyciekało paliwo ze zbiornika – a mimo to dolecieli. Oni byli prekursorami uderzenia w brzozę. Następnego dnia, po ich wylądowaniu, przyleciał do Wiednia premier Mieczysław Rakowski, aby ich zabrać do kraju. Austriacy się na to nie zgodzili i pilotów internowali. W efekcie wszyscy uciekinierzy wylądowali, po różnych przejściach, w Stanach Zjednoczonych.
Czekam teraz na decyzję, czy IPN zechce wydać tę książkę.
Rozmawiał: Leszek WĄTRÓBSKI
Zdjęcia archiwum red. Janusza Szlechty