Dziś: czwartek,
25 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2010-2011
Salon literacki
Zafascynowani słowem

Okazałe tomy, książki, słowniki, albumy i czasopisma przepełniają wnętrze kijowskiego mieszkania Oleny Katajewej i Serhija Borszczewskiego - literatów, których twórczość od lat obraca się w swoistym trójkącie: Ukraina – Polska – Hiszpania.

Gospodarze zaprosili mnie tu z okazji zbieżnych w czasie urodzin Pani i Pana domu, tak że mój mikrofon notował toasty i, jak to bywa przy takich okazjach, wspomnienia i refleksje.

- To mieszkanie pamięta Twoje urodziny? – pytam gospodarza.

- Nie, urodziłem się, co prawda, w Kijowie, ale moim pierwszym mieszkaniem było tzw. kolektywne mieszkanie (czyli dla kilku obcych sobie rodzin) na Besarabce…

- Z iloma sąsiadami?

- Lokatorów było około trzydziestu.

- Trzydziestu!!!

- Tak siedem rodzin.

- A sanitariat?

- Jeden.

- A łazienka była?

- Był zlew kuchenny…  też tylko jeden. Były jeszcze piece i ponadto każda rodzina miała swoją szopkę na podwórzu. Ten dom zachował się jeszcze, a ulica nazywała się wówczas Prozorowska, potem Kujbyszewa a dziś Ekspłonadna. Pamiętam, kiedy budowano Pałac Sportu to spawano tam całymi dobami i blask od iskier wdzierał się w nasze okna, dokładniej w okno, gdyż pokój miał tylko jedno okno.

-  I ile lat spędziłeś w takiej przymusowej komunie?

-  W tym wąskim i ciasnym pokoju (gdzie mieszkały cztery osoby) spędziłem swój pierwszy dziewiętnastoletni okres życia. Lekcje odrabiałem na okiennym parapecie. Co prawda nie przeszkodziło mi to ukończyć fizyko-matematyczną szkołę i otrzymać świadectwo dojrzałości z medalem.

 Dopiero, kiedy byłem już na trzecim roku studiów, uwzględniono nareszcie chorobę mamy i przydzielono nam parterowe, ale dwupokojowe, mieszkanie na Niwkach.

- Dobrze, a co skłoniło Cię w tej matematycznej z profilu szkole do nauki języków obcych?

- Niemiecki bardzo mi się podobał i był to mój ulubiony przedmiot.

- Może zalążki tej pasji siedziały gdzieś w tych dziecięcych zabawach w „Niemców i naszych”?

- Raczej nie, ale pamiętam jeńców niemieckich, którzy montowali żeliwne ogrodzenie wokół stadionu im. Chruszczowa (dziś - Olimpijski). Często graliśmy tam w piłkę i w mej w dziecięcej pamięci, zapadły chwile, gdy rankiem przyjeżdżały dwie ciężarówki, z których wychodzili jacyś ludzie, jakich, z kolei, strzegli inni ludzie z karabinami.

- Ich obecność wywoływała u was strach?

- Absolutnie nie. Nie rozumieliśmy przecież wszystkiego do końca i oczywiście nie mieliśmy z nimi najmniejszego kontaktu.

- A zatem tym bodźcem do nauczania były inklinacje lingwistyczne i dobry nauczyciel?

- Tak, tu wyciągnąłem szczęśliwy los - moim pierwszym nauczycielem na kursach był człowiek, dla którego niemiecki był językiem ojczystym. Jona Gruber – niemiecki poeta. Przeżył skomplikowane życie. Po ucieczce z faszystowskiej Rumunii trafił do Kijowa, gdzie sponiewieranego, ze speluny dworcowej dosłownie wyciągnął go mój przyszły prodziekan Wiktor Łaznia, nawiasem mówiąc – prototyp kapitana Gonczarenki - głównego bohatera powieści J. Dold Mychajłyka – „Baron von Goldring” („І один у полі воїн”), nb. również późniejszy pierwowzór postaci Hansa Klossa z polskiego serialu „Stawka większa niż życie”.

I właśnie Jona Gruber – ten wyśmienity, utalentowany człowiek podsycił mój zapał do języków. Ponadto miałem doskonałych nauczycieli filologów i nie mniej utalentowanych pedagogów z nauk ścisłych.

- A hiszpański - skąd ta pasja?

- Przypomnę, że młodość swoją spędzałem, że tak powiem, pomiędzy Kijowem a Kiczejewe, gdzie mój ojciec po wojnie leczył się a później pracował w szpitalu. I los tak chciał, że w tym to Kiczejewe nieopodal naszego miejsca zamieszkania często wynajmowała dom letniskowy rodzina Olewskich. Lew Olewski był moim pierwszym wykładowcą hiszpańskiego.

- Nazwisko słowiańskie?

- Tak, ale tu znów ciekawy kołowrót życia. Otóż, kiedy wybuchła I wojna światowa Olewscy postanowili emigrować do Stanów, ale tak się stało, że statek dopłynął tylko do Meksyku, gdzie wysadzono wszystkich pasażerów. Nie mając tu żadnych znajomości okazali się zdani na łaskę losu. Ojciec mego późniejszego wykładowcy, który m. in. w Kijowie był głównym księgowym w operze, znalazł z czasem zatrudnienie. Z początku pracował przy rosyjskiej ekspedycji geologicznej, a potem od 1924 roku w utworzonej tu radzieckiej ambasadzie. Jego szefowa Aleksandra Kołłątaj tak ponętnie opisywała mu nową radziecką rzeczywistość, że w latach trzydziestych rodzina zdecydowała się na powrót z emigracji.

- Tak, Kołłątaj, ta wyznawczyni koncepcji wolnej miłości, potrafiła przekonać niejednego mężczyznę… Ale jak ułożyły się losy tej rodziny w kraju rad?

- Otóż, chociaż mój przyszły nauczyciel nie otrzymał w Meksyku klasycznego wykształcenia (nie mógł sobie na to pozwolić), lecz za to doskonale opanował język potoczny. Młody, przystojny, utalentowany artystycznie i pełen wigoru (grał na wszystkich gitarach Ameryki Łacińskiej, których miał zresztą w domu ogromną kolekcję), stepował, wytupywał czeczotkę (Tap-Dance), krócej cieszył się w Kijowie niemałym uznaniem. W swoim gronie nazywano go „Liowka Meksykaniec”. Z czasem zagrał nawet kilka ról w filmach, w tym z L. Gurczenko.

Opowiedział mi kiedyś o znamiennym zdarzeniu. Otóż pewnej soboty, pod wieczór ktoś załomotał do drzwi jego (też kolektywnego) mieszkania. Otworzył ojciec. Na progu stali „czekiści”.

- Kto tu Olewski – padło pytanie.

- Ja - odpowiedział ojciec.

- Nie, nam potrzebny jest młody Olewski – zabrzmiało kategorycznie i po chwili, nie mówiąc ani słowa, wyprowadzili młodzieńca i powieźli (jak się potem okazało) do klubu „czekistów”, gdzie całą noc tańcem i śpiewem musiał uprzyjemniać im ich okazjonalną imprezę. Nad ranem odwieźli go nawet z powrotem do przerażonych incydentem rodziców. I tak powtarzało się potem w każdą sobotę.

- Tak, to były „wesołe” lata. Ale wróćmy do wątku biograficznego.

- W 1991 roku, po proklamowaniu niepodległości, powstawały pierwsze ukraińskie ambasady za granicą i w 1994 zaproszono mnie do udziału w grupie, której misją było stworzenie ambasady Ukrainy na Kubie. Tam, jako II sekretarz zajmowałem się kwestiami kultury, prasy i informacji. Po odpracowaniu kadencji polecono mnie dla dalszej pracy w MSZ w strukturze zajmującej się kontaktami kulturalnymi. Stamtąd pojechałem do Mińska, gdzie ponad pięć lat pełniłem funkcję dyrektora Departamentu Współpracy Humanitarnej Komitetu Wykonawczego WNP.

W połowie 2005 roku poprosiłem o odwołanie mnie z misji, gdyż wówczas coraz wyraźniej w ramach WNP dawała o sobie znać nowa tendencja Federacji Rosyjskiej do blokowania współpracy gospodarczej kosztem współpracy wojskowo-politycznej z odpowiednią dominacją Rosji. Humanitarna współpraca, w ich rozumieniu, sprowadzała się do rozszerzenia areału użycia języka rosyjskiego. I tak np. wszystkie posiedzenia 12 krajów WNP prowadzone były tylko w języku rosyjskim. O planowym wdrażaniu do świadomości ogółu takiego rodzaju relacji pisałem w czasopiśmie „Київ” w artykule „Pułapka dla Ukrainy” opartym na otwartej informacji rosyjskiej. Wtedy również promowano aktywnie koncepcję jednolitej przestrzeni humanitarnej, którą zmuszony bym był realizować, na co nie pozwalało mi moje sumienie.

- A jaki był twój udział w literackich strukturach organizacyjnych?

- W roku 1997 wstąpiłem do Związku Pisarzy Ukrainy. Wcześniej byłem członkiem Komitetu Zawodowego Literatów Kijowa. W organizacji tej byli różni ludzie, a jej status kwalifikował członków jako ludzi pracy twórczej, co pozwalało uniknąć inkryminowaniu im bumelanctwa (prześladowanego wówczas).

Pracując w strukturach Związku Pisarzy udało mi się znacznie rozbudować powiązania twórców ukraińskich z podobnymi organizacjami w wielu krajach świata.

- Czy można uważać, jak twierdzą niektórzy, że z chwilą odejścia Pawła Zahrebelnego ukraiński Olimp literacki został definitywnie przerzedzony?

- Nic podobnego, oprócz Dmytra Pawłyczki, Liny Kostenko mamy jeszcze kilku koryfeuszy, chociażby - Jurij Szczerbak. Był ambasadorem w czterech krajach i trudno wymienić mi kogoś, kto prześcignąłby go w profesjonalizmie na niwie dyplomacji, chociaż z wykształcenia jest medykiem. Lecz, co ważne, równolegle to wyśmienity publicysta, dramaturg, prozaik, poeta i tłumacz.

Ponadto, uważam, iż renomę konkretnej literatury nie można oceniać liczbą jej twórców, jak uczynił to kiedyś Szołochow, który w wystąpieniu na jednym ze zjazdów radzieckich pisarzy oświadczył triumfalnie: „Osiągnęliśmy, towarzysze, niezwykły postęp – w tulskim zrzeszeniu pisarzy mamy dziś ośmiu członków, a przecież przed rewolucją był tam zaledwie jeden pisarz – Lew Tołstoj”.

- A gdyby Cię zapytano, to kogo widziałbyś na stanowisku prezesa Związku Pisarzy Ukrainy?

- Nie odpowiem personalnie, ale wybierałbym z pokolenia czterdziestolatków, żeby mieli perspektywę. Oni nie są wymazani w skostniałej ideologii i nie skrępowani jakąkolwiek partią,  a mają już pewien status jako literaci. Myślę, że to powinien być pisarz, którego szanują inni i który szanuje innych.

- A co sądzisz o tych twórcach, którzy gloryfikowali kiedyś Stalina i partię?

- Ja nie jestem antykomunistą, bo nigdy nie byłem komunistą. Nie należałem do komunistycznej partii i nie mam potrzeby za coś takiego się usprawiedliwiać. Nigdy jednak nie wytykam poetom napisanych kiedyś wierszy o Leninie i partii. Zawsze daję twórcy szansę na ewolucję. Podobnie myślę o przyznanych im sowieckich nagrodach.

- A jakimi wyróżnienia i nagrodami zaszczycono Ciebie?

 - W roku 2002 za poezję przyznano mi nagrodę literacką ukraińskiej emigracji im. Iwana Koszeliwca, zaś w 2006 Literacką Nagrodę im. Maksyma Rylskiego za zbiór tłumaczeń poetów Hiszpanii (15 poetów) i Ameryki Łacińskiej (18 poetów).

- I zmieńmy temat. A jak poznaliście się z Oleną.

- Oho! W dniu urodzin Juszczenki, 23 lutego 1978. Mnie jako tłumacza wojskowego corocznie werbowano na  kursy doskonalenia językowego. Jako że było to święto Armii Radzieckiej oficerowie wspaniałomyślnie zwolnili nas wcześniej z zajęć.

W tym czasie w czasopiśmie „Всесвіт” wyszła już druga część mego tłumaczenia powieści Garcíi Márqueza „Jesień patriarchy” i mając w kieszeni dość pokaźne honorarium wpadłem na dobrą kawę do kawiarni „Dieta” na Chreszczatyku.

- Domyślam się Oleno, że i ty skusiłaś się w ten wieczór na kawę. Prawda?

- Ja pracowałam wówczas w Muzeum Architektury i Sztuki Narodowej.  Kto by pomyślał, że ten przypadkowy znajomy z kawiarni „Dieta” stanie się moim idealnym towarzyszem życia.

- A skąd zamiłowanie Polską?

- Z początku z zapałem czytywałam „Kobietę i życie”, „Szpilki” i inne polskie czasopisma, które wyraźnie wygrywały w porównaniu z „drętwą mową” naszej prasy. W telewizji rekordy oglądalności bił „Kabaret 13 krzeseł” w dużej mierze oparty na satyrze polskiej. W niezwykle popularnej w te czasy księgarni „Drużba” kupowałam polskie książki oraz często niedostępne u nas tłumaczenia  literatury światowej. Naturalnie, że chciałam nie tylko czytać, lecz i rozmawiać po polsku. I w tym pomógł mi mój pierwszy nauczyciel polskiego, wspaniały lingwista Borys Szewczenko.

- A to niespodzianka! To przecież założyciel naszego pisma!

- I zdolny pedagog!

 -  Dziś rozmawiasz nie tylko po polsku, ale i po hiszpańsku.

- Tak, podobno trudno opanować pierwsze pięć języków, a potem już „z górki”.

- Może parę słów o swoim dorobku translatorskim?

- Z polskiego tłumaczę od dawien dawna i przede wszystkim sztuki teatralne. Wśród nich  dramat Karola Wojtyły  „Promieniowanie ojcostwa” – wspaniała sztuka, którą przybliżyli kijowianom równie wspaniali aktorzy Łarysa Kadyrowa i Serhij Dżigurda. Przekładałam Sławomira Mrożka, Tadeusza Różewicza,  Krzysztofa Choińskiego, Ryszarda Marka Grońskiego. Szczególne miejsce zajmuje też powieść Zbigniewa Domino poświęcona tematyce zesłańczej „Czas kukułczych gniazd”(przetłumaczona, ale jeszcze nie wydana). Teraz on mi przysłał powieści „Tajga” i „Tamtego lata w Kajenie”.

 Niedawno ukazał się mój przekład zbioru opowiadań pt. „Ludzki głos konia” Zbigniewa Fronczka. Wkrótce ukaże się książka Wojciecha Pestki.

Publikujemy też krytyczne materiały w czasopismach. Ostatnia nasza publikacja ukazała się w Izraelu. Proszę sobie wyobrazić, iż działa tam Asocjacja Pisarzy, do której wchodzi 13 asocjacji językowych, w tym Związek Ukraińskich Pisarzy Izraela, który wydaje pismo „Соборність”. W  jego numerze Olena Katajewa rozważa o „Ukraińskich motywach w twórczości Łobodowskiego” a Serhij Borszczewskyj opublikował przekłady kilku jego wierszy.

- Wasze nazwiska można spotkać na listach uczestników przeróżnych konferencji, seminariów, sympozjów, spotkań literackich przeprowadzanych na Ukrainie i w Polsce. Bohaterem wielu z nich jest twórca, którego życiorys powiązany jest z Polską, Ukrainą i Hiszpanią – Józef Łobodowski.

S.B.- Tak, na przykład, jesienią ubiegłego roku na międzynarodowej konferencji literaturoznawczej we Lwowie (Hiszpania-Polska-Ukraina) zapoznałem się z prezesem Polskiego Stowarzyszenia Hispanistów Beatą Baczyńską. Tematem mojego wystąpienia były właśnie madryckie spotkania Józefa Łobodowskiego i Leonida Połtawy.

To niezwykle ciekawe relacje. Łobodowski, który dzieciństwo spędził na Kubaniu i aż pięćdziesiąt lat przeżył w Hiszpanii. A trzeba pamiętać, iż Hiszpania była jedynym krajem europejskim, który nie był w zmowie z blokiem sowieckim. Nie miała stosunków dyplomatycznych z ZSRR i „Radio Madryt” nadawało audycje w językach obcych(nawet po chińsku}. Łobodowski pracował właśnie w polskiej redakcji tego radia. A w sąsiedniej redakcji – ukraińskiej, która, co prawda funkcjonowała niedługo z przyczyn intryg redakcji rosyjskiej, pracował Leonid Połtawa. A teraz popatrzmy: Łobodowski – polski poeta, który przypuszcza, że jego ród wywodzi się z Ukrainy (od atamana Łobody) i Leonid Połtawa (nazwisko właściwe Parchomowicz) wnuk Adama, prawdopodobnie wywodzący się z rodziny polskiej (siostra ojca: Jadwiga, mama: Solianik, Ukrainka) spotkali się w Madrycie i przekładali siebie nawzajem.

Bezsprzecznie przy całym bogactwie poezji polskiej XX wieku Józef Łobodowski jest jednym z najwspanialszych jej przedstawicielem. Jego twórczość, jednoczącą nasze dwa narody doskonale znali, lubili i tłumaczyli ukraińscy emigranci (Gordyński, Jar Sławutycz). Na Ukrainie jest to nadal postać niedoceniona, podobnie zresztą jak L. Połtawa. Jedynie we Lwowie wydano książkę pt. „Pieśń o Ukrainie” z jego wierszami po polsku i ukraińsku.

A przecież jego światopogląd byłby dziś bardzo przydatny. Jego losy powiązane są z Małaniukom - twórcą o otwarcie antyimperialistycznych zapatrywaniach. To człowiek, który kategorycznie zerwał z komunistami w wyniku dwóch wydarzeń: samobójstwa Majakowskiego i Chwiliowoho oraz Wielkiego Głodu na Ukrainie. Był twórcą ambitnym i dodam, że życie literackie Lublina na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych rozwijało się pod znakiem dwóch postaci - Czechowicza i Łobodowskiego.

- A co dziś wiedzą o nim Polacy?

- W Polsce mówią o nim więcej. W 2009 roku byliśmy z Oleną w Lublinie na poważnej konferencji poświęconej Łobodowskiemu. Nadmienię, że ostatnio właśnie Lublin pretenduje do tytułu „Europejskiej Stolicy Kultury 2016”, w związku z czym lwowskie wydawnictwo „Kalwaria”, posiadające dobre kontakty z wydawcami Lublina, zaproponowało interesujący projekt dotyczący kultur pogranicznych.

W ramach tego projektu my z Oleną zaproponowaliśmy dwutomowe, dwujęzyczne wydanie dzieł Józefa Łobodowskiego. Pierwszy tom zawierałby pełnowartościowy zbiór wierszy poety.

- Dlaczego pełnowartościowy?

 - Otóż we Lwowie wydano około dwudziestu jego wierszy poświęconych  Ukrainie. Rozumiem - to był pierwszy, choć okazjonalny, ale doskonały krok dla jego popularyzacji, ale uważam, że należy go przedstawić bardziej wszechstronnie, poprzez wszystkie jego książki, a ma on w swoim dorobku około 15 tomów wierszy.

- A drugi tom?

- Ten widzi nam się jako zbiór jego tłumaczeń ukraińskiej poezji, gdyż tłumaczył on i Szewczenkę i Łesię Ukrainkę i neoklasyków i wielu poetów emigracyjnych w tym Małaniuka, a jednymi z ostatnich byli Wasyl Stus i Wasyl Symonenko.

Co prawda dla stworzenia tego tomu tu na Ukrainie materiałów mamy zbyt mało i tu trzeba byłoby dobrze popracować w polskich archiwach. Potrzebny jest ktoś po drugiej stronie granicy. A zatem zapraszamy do współpracy.

- Wierzę, że ten ktoś się na pewno odezwie i życzę Państwu ostrego pióra i uśmiechu fortuny.

Stanisław PANTELUK

Spod pióra Serhija Borszczewskiego oprócz sonetów i innych kunsztownych kompozycji klasycznych wyszło wiele wspaniałych epigramatów, aforyzmów i fraszek. Oto kilka z nich:

Епіграма про театр

Минають роки за роками,
А тут мов завмер календар.
Театр української драми,
Театр історичної драми
Не змінює репертуар.
Прем’єра тут гостя не часта
І кожен до всього вже звик,
Сьогодні «Украдене щастя»
І завтра «Украдене щастя»,
Й завжди «Москаль чарівник».

Епіграма про двомовність

Ті, хто клепають нам закови,
Плекають хижу думку здавна:
Аби у нас було дві мови –
Державна та самодержавна.

Епіграма про парламентські дебати

У банці, де повно спрутів,
Іде війна компроматів
Між партією манкуртів
Та партією мутантів

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України