Dziś: czwartek,
25 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2010-2011
Polacy z Chanii

– rozmowa z Wiolettą Szczepanik – Prezesem Edukacyjno-Kulturalnego Stowarzyszenia Polaków na Krecie

– Mieszka już Pani na Krecie prawie dwadzieścia lat…

– Na Kretę przyjechałam z mężem, z Rzeszowa, w listopadzie 1990 roku. To już prawie dziewiętnaście lat temu. Do Grecji dotarłam autobusem, najtańszym wówczas środkiem transportu. Podróż była niełatwa. Sześciu Polaków zawrócono na granicy greckiej. Innym się jakoś udało.

Dwóch spotkanych w autobusie ludzi namówiliśmy na wspólny wyjazd na Kretę. Myśleliśmy, że będzie nam tam łatwiej. Nasza ówczesna znajomość Krety pochodziła ze szkolnych lat. Myśleliśmy, że jest to niewielka wyspa, na której szybko znajdziemy pracę i jakoś się urządzimy.

– Wasze spotkanie z Kretą miało miejsce w Iraklionie…

– Dopłynęliśmy tam w czworo promem z Pireusu. Iraklion było i nadal jest największym miastem wyspy. Nikt z nas nie rozmawiał po grecku. Tylko ja mówiłam trochę po angielsku.

– Początki nie były więc łatwe?

– Początki były ciężkie. Kończyły się nam pieniądze, musieliśmy szybko znaleźć pracę i mieszkanie. Poszukiwania rozpoczęliśmy od biur podróży. Wiedziałam, że pomarańcze nazywają się po grecku portokalia. Myślałam, że wystarczy, iż powiem portokalia, to oni nas zawiozą na plantacje pomarańczy i że tam dostaniemy od razu pracę.

Tak też się stało. Pani w pierwszym biurze zadzwoniła po taksówkę, która zawiozła nas do pobliskiej niewielkiej wioski, gdzie rosło tysiące drzewek pomarańczowych. Niestety, poza pomarańczami nikogo tam nie spotkaliśmy. Wróciliśmy więc na autostradę i… pierwszym napotkanym pojazdem był autobus do Chanii – miasta w zachodniej Krecie.

– Tu zaczęło się Wasze prawdziwe spotkanie z wyspą…

– Był wieczór. Koledzy zostali na dworcu autobusowym, a ja poszłam szukać noclegu. W kafeterii spotkałam przypadkiem rodaczkę, która wyszła za mąż za Greka. Dzięki ich pomocy znaleźliśmy miejsce na spanie. Nie przeraziły nas wówczas nawet szczury w tym lokalu.

Następnego dnia zaprowadzili nas na plac, na którym gromadzili się ludzie poszukujący pracy. Zostaliśmy zatrudnieni z marszu przy zbieraniu oliwek. Pojechaliśmy 20-30 km na południe, w góry. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej. Pracowaliśmy codziennie od 7 rano do wieczora. Praca była ciężka. Przerwy w pracy, poza posiłkami, były tylko w czasie, gdy padał deszcz. Pracowaliśmy w błocie, także w soboty i niedziele. Pierwsza przerwa, od listopada, wypadła nam dopiero na Nowy Rok. Zarobki były niewielkie, ale mieliśmy tam wyżywienie. Czas ten udało mi się jednak wykorzystać także na naukę języka greckiego. Mogliśmy też, przez te kilka miesięcy, odłożyć trochę pieniędzy.

Po zakończeniu zbierania oliwek pracowaliśmy jeszcze przez kilka tygodni przy pomarańczach. Praca była niebezpieczna, bo na drzewkach siedziały czasem węże. Dodatkowy kłopot sprawiały nam również kolce, których na drzewach pomarańczy było sporo.

Mnie, na szczęście, udało się znaleźć pracę w barze, choć długo tam nie pracowałam. Właściciel okazał się wielkim tyranem. Z tej pracy także nie można było „normalnie” odejść. Uciekliśmy więc w nocy – z bagażami, pieszo. 20 km plażą.

– I ponownie znaleźliście się w Chanii…

– W Chanii szybko znalazłam pracę. Rozmawiałam już po grecku. Zaczęłam od sprzątania. Mąż znalazł zatrudnienie w jakimś zakładzie. Wówczas zdecydowaliśmy się na pozostanie tam na stałe.

– Czy Wasz pobyt w Grecji był legalny? Czy Wasza wiza nie straciła już ważności?

– Nasz pobyt, od strony prawnej, nie był do końca legalny. Policja na szczęście nie interesowała się nami. Grecji potrzebni byli robotnicy. Polakami nikt tu się nie zajmował, chyba, że szukano kogoś konkretnego, kto złamał prawo. Zdarzało się, że w czasie naszych polskich sobotnio-niedzielnych spotkań przy kawie zaglądała do nas policja i pytała nas o konkretne osoby. Oni dobrze wiedzieli, gdzie mieszkamy i mogli w każdej chwili doprowadzić do naszej deportacji. Tak było do roku 1996.

– Potem coś się zmieniło?

– Problemy zaczęły się dopiero po roku 1996. Było to związane, moim zdaniem, z nadmiernym i nielegalnym napływem Albańczyków. Ich pojawienie się na Krecie zwielokrotniło liczbę kradzieży i napadów. Ludzie zaczęli się ich bać.

Policja zaczęła wyszukiwać Albańczyków i deportować ich z Grecji. Razem z nimi zaczęły się również deportacje innych narodowości przebywających na Krecie nielegalnie, w ich liczbie także i nas, Polaków. Mimo licznych trudności wielu naszym rodakom udało się to jakoś przetrwać.

– Kiedy Wasza sytuacja zaczęła się zmieniać na lepsze?

– Dopiero wejście Polski do Unii Europejskiej rozwiązało nasze podstawowe problemy. Wejście to nie oznaczało jednak natychmiastowego rozwiązania wszystkich spraw.

W dniu wejścia Polski do Unii Europejskiej kończyły się moje oficjalne pozwolenia na pracę i pobyt na Krecie. Byłam pierwszą Polką w Chanii, która chciała skorzystać z nowych możliwości, jakie się wówczas przed nami otwierały.

Polacy z Chanii
Polacy z Chanii 

 Kiedy zjawiłam się na posterunku policji w celu legalizacji swojego pobytu, tamtejsi urzędnicy byli zaskoczeni. Oni nie wiedzieli jeszcze, że Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Musieli telefonować do Aten, wypytując o nowe dyrektywy. Sama też musiałam kontaktować się z greckim rzecznikiem praw obywatelskich.

Potem, znając mechanizmy działania, pomagałam innym rodakom w załatwianiu tych wszystkich formalności. Otrzymywaliśmy wówczas zameldowanie i pozwolenie na pracę na okres 5 lat. Dziś i to się powoli zmienia.

– Polacy na Krecie mieli więc domy, pracę i rodziny. Kiedy zaczęliście Państwo myśleć o założeniu polskiej organizacji?

– Kiedy spotykaliśmy się w polskim gronie w soboty i niedziele, często zastanawialiśmy się nad potrzebą zrzeszenia się. Chcieliśmy stworzyć dla siebie jakiś polski klub, miejsce, w którym będziemy mogli spotykać się i rozmawiać po polsku. Niestety, prawie zawsze kończyło się na planach.

Ważnym dla nas wydarzeniem był przyjazd do Chanii polskich nauczycielek z Santorini oraz pani konsul z Aten. To było na przełomie maja i czerwca 2007 roku. Na spotkanie organizacyjne przyszło wielu rodaków. Niestety, nie wszyscy do nowej organizacji przystąpili.

Zdecydowanie łatwiej poszło ze zorganizowaniem polskich klas. Nauczycielki z Santorini przyjeżdżały do nas raz w miesiącu. My pokrywaliśmy koszty ich podróży i pobytu w Chanii. To był październik 2007 roku. W lekcjach uczestniczyły dzieci z 16. rodzin polskich i polsko-greckich. Początkowo odbywały się one w niewielkich salkach parafialnych; dziś organizujemy je w jednej ze szkół greckich. I my, i nasze dzieci jesteśmy z nich zadowoleni. Nasze pociechy, już tu urodzone, poznają polską gramatykę i ortografię, polską historię i geografię.

– A jak wyglądają dziś stosunki polsko-greckie?

– Mogę śmiało powiedzieć, że są sympatyczne. Greków, których znamy już blisko dwadzieścia lat, uważamy – z wzajemnością zresztą – za naszych prawdziwych przyjaciół. Takich dobrych sąsiadów nie mieliśmy nawet w Polsce. Kiedy mąż miał wypadek, nasi greccy przyjaciele bardzo nam pomagali.

Kiedy tu w Grecji słyszę coś złego o Polsce, to zawsze jej bronię. Kiedy natomiast słyszę od naszych rodaków negatywne opinie nt. Grecji – to też reaguję podobnie. Teraz mam już dwie ojczyzny i… obie kocham. Czuję się oczywiście Polką, ale też coraz częściej i Greczynką w jakimś procencie.

– Czy Polacy na Krecie znają już dziś biegle język grecki?

– Biegle językiem greckim z naszego grona posługują się może cztery osoby. Ludzie uczą się greckiego na miarę swoich potrzeb. Ja uczyłam się osobiście greckiego przez wiele lat. Potem razem z dziećmi, które chodzą do tutejszych greckich szkół. Teraz greckiego można się uczyć na kursach organizowanych bezpłatnie przez urząd miasta. Wiem, że wielu Polaków z nowej generacji zapisało się na nie.

Ja pracuję w turystyce, podobnie jak wielu innych naszych rodaków. Dziś na Kretę przyjeżdża na wczasy wielu Polaków. Do Chanii przylatują dwa chartery co czwartek i sobotę z turystami z Warszawy, Krakowa i Poznania. Ciekawe, że ci ludzie, spotkani na plaży czy w sklepie, nie bardzo chcą z nami rozmawiać. Odwracają się od nas plecami i udają, że nas nie słyszą. Może oni tak traktują uchodźców z kraju, a może oni są….

Nie dogadujemy się również z najnowszą generacją Polaków, która na Krecie jest raczej nieliczna. Nowi nie bardzo się do nas garną. My chyba też ich tak mocno nie chcemy. Oni i my żyjemy osobno.

Zdecydowanie inaczej jest z rodakami mieszkającymi poza Polską – w Skandynawii, Kanadzie czy Anglii. Ci są normalni i szybko się dogadujemy.

– Czy Polacy na Krecie kultywują polskie zwyczaje, jakie?

– Wielu z nas, my także, pielęgnujemy zwyczaje związane ze świętami Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Świąteczne spotkanie, z choinką, organizujemy zazwyczaj w naszym domu. Każdy coś ugotuje i przyniesie ze sobą. Niektóre potrawy, a musi ich być zawsze dwanaście, przygotowujemy wspólnie. Nasze dzieci czekają na te święta przez cały rok.

– Jakie zwyczaje greckie stały się częścią Waszego codziennego życia?

– Od Greków przejęliśmy ich kuchnię. Cały rok jemy greckie potrawy, z wyjątkiem może pierogów z mięsem, kapustą czy serem. Pierogi jemy jednak tylko zimą. Latem, przy temperaturze +30 czy +40 stopni Celsjusza jemy wyłącznie warzywa, owoce i ryby. Wszystko z oliwą, którą kupujemy na wsi bezpośrednio od producenta. W naszym domu zużywamy jej rocznie 80 litrów. Grecka kuchnia oparta jest na oliwie. Dodaje się ją do wszystkiego. W Grecji jest zdecydowanie mniej zawałów serca i przypadków sklerozy. Często też widzi się w kawiarniach ludzi w wieku 70., 80. i więcej lat pijących kawę i kieliszek miejscowego bimbru. Czytając zaś nekrologii widzimy, że wiek zmarłych nieczęsto schodzi poniżej dziewięćdziesiątki.

– Grecja nie ma więc żadnych „ciemnych” stron…

– Każdy kraj ma swoje ciemne strony. W Grecji jednak da się żyć. Jest spokojnie i normalnie. Drażnią może czasem kierowcy, którzy jeżdżą, jak chcą. Pieszy przechodzący na zielonym świetle przez skrzyżowanie musi uważać, aby go nie potrącił spieszący się kierowca.

Martwi mnie też fakt, że Kreta jest ciągle zbyt brudna. Dawniej na ulicach wyspy nie było żadnych koszów na śmieci. Ludzie wystawiali odpady na ulicę w plastikowych reklamówkach, a koty je rozgrzebywały. Prawdziwe kubły na śmieci pojawiły się tu dopiero kilka lat temu. Sytuacja powoli się zmienia. Niestety, nie na wsi, gdzie mimo kubłów, ludzie nadal wystawiają śmieci w reklamówkach. Mimo tych niewielkich utrudnień Grecja i nasza Kreta są naprawdę wspaniałe.

Rozmawiał Leszek WĄTRÓBSKI

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України