Dziś: wtorek,
23 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2018
Pamiętnik redaktora
Z DZIEJÓW DZIENNIKA KRESOWEGO (4)


Redaktor „Dziennika Kijowskiego” Wacław Tadeusz Dobrzyński, syn Romualda i Marii urodz. w Kijowie 1896. Stopień naukowy, Uniwersytet Kijowski, 1907, Dyplom Kompozycji, Kijowska Szkoła Muzyczna

Kontynuujemy publikację fragmentów pamiętnika jednego z pierwszych redaktorów „Dziennika Kijowskiego” - gazety wydawanej w pierwszych latach ubiegłego stulecia – Wacława T. Dobrzyńskiego. Jego wnuk, mieszkający obecnie w Anglii, zawitał do naszej redakcji i udostępnił nam ten niezwykły opis ówczesnych wydarzeń i atmosfery, w której prosperowało wówczas to pismo.

Ciąg dalszy z nr 562 (Pisownia oryginału)

Nudziliśmy się potężnie, a Mosiewicz zaczął szperać w naszej bibliotece, która zawierała książki w pięciu językach. Złapał jakiś tom, począł go czytać i po chwili wymamrotał: „Doskonałe określenie! Ciekaw jestem, czy nie moglibyśmy zrobić z niego użytku?”

„O co chodzi?”, zapytałem. „Guniawy, guniawy” - odpowiedział. Okazało się, że czytał on jakieś opowiadanie satyryka rosyjskiego Sałtykowa-Szczedrina, w któ­rym opisany jest pewien prowincjonalny kacyk i jego miłość bez wzajemności do pewnej lokalnej donny. Chcąc pozyskać sobie jej względy, kacyk wtrącił do więzienia Bogu ducha winnego jej męża, obiecując zwolnienie, ale pod pewnymi warun­kami, na które jednak rosyjska Penelopa niezmiennie odpowia­dała:  „Да на что ты мне, гунявый!”  („i na co byś mi się zdał ty oblazły”).

Zaproponowałem napisanie listu do naszej redakcji z prośbą o wyjaśnienie tego niezwykłego wyrazu. Ponieważ w tymże czasie nasze „nocne kaktusy” puściły innego byka, podając nazwisko Huttten-Czapski jako Gutman-Czapski, zredagowaliśmy list, jak następuje: „Dostojny Panie, upraszam Szanowną Redakcję o łaskawą odpowiedź na dwa następujące trapią­ce mnie pytania: I. Czy rodzina Gutman-Czapskich jest samo­dzielnie prosperującą branżą Hutten-Czapskich, czy jest to po prostu ex re omyłki dziennikarskiej?

2. Co znaczy wyraz "guniawy", który w „Oziminie” Pana Berenta odczytałem?" (Sądziliśmy, że nikt naprawdę książki tej dokładnie przeczy­tać nie miał by cierpliwości i że ryzyko wobec tego było nie­duże).

List został podpisany: Konstanty Petkowski. Odpowiedź nie kazała długo na siebie czekać i ukazała się w „Dzienniku” w brzmieniu następującym:

„Ad I. Domyślność nie zawiodła Szanownego Pana: jest to istotnie błąd drukarski.

Ad 2. Wyraz "guniawy" jest to mało używany przymiotnik od słowa "gunia". Lepiej mówić "guniowy".

W odpowiedzi wyczuliśmy lwi pazur Stanisława Zielińskiego. Niezwłocznie złapaliśmy jakiegoś naburmuszonego wróbla w na­szym ogrodzie, wsadziliśmy go do klatki i przez posłańca posłaliśmy do Redakcji przy dziękczynnym piśmie od Patkows­kiego, który tłumaczył, że posyła on w darze swego uczonego szczygła, który, kiedy mu się nuci „Jeszcze Polska”, to on najwyraźniej pogwizduje. Kiedy po paru dniach zgłosiliśmy się do Redakcji, głucho było o całym incydencie. Tylko woź­ny Mikołaj żalił się mnie, nie bez wesołości, że oto jakiś pewno warjat przysłał do Redakcji wróbla, a pisał, że to uczony szczygieł.

Wkrótce potem posypał się na Redakcję grad dalszych listów od Petkowskiego, w których zachęcony powodzeniem pierwszego z nich, domagał się on niezwłocznych odpowiedzi na takie, na przykład pytania, jak: dlaczego metr jest dłuższy od arszyna?  („Początkowo, tłumaczył Petkowski, sądziłem, że da się to wytłumaczyć szerokością poglądów na Zachodzie i wąskością na Wschodzie; przypomniawszy sobie jednak, że mila krótsza jest od wiorsty, zaniechałem tej metody dociekań, Jako widocznie niewłaściwej). Albo: dlaczego Chopin na fisharmonji nie koncertował skoro na fortepianie był tak uzdolniony? Jakie są podstawy bytu narodowego chrześcijan w Watykanie? W jakim stopniu posiadał Mickiewicz przypisywane sobie zalety umysłu i serca? Przy ilu stopniach zimna pęka termometr pana Fahrenheita? Onegdaj postawiłem kipiący samowar na kółkach. Dlaczego nie pojechał? itd. itp.

Wobec oczywistego braku odpowiedzi w „Dzienniku” Petkowski napisał o protekcję do kijowskiego księgarza i wydawcy Wła­dysława Idzikowskiego, który też, sądząc, że broni dobrej sprawy, pretensje Petkowskiego przedstawił samemu Bartoszewi­czowi. Ten ostatni, pogrążony w tym czasie w pisaniu artykułu wstępnego, ryknął wielkim głosem: „Głowy mi pan tym bałwanem nie zawracaj!”.

Mistyfikacja jednak długo nie trwała. Wiedziony trafną intuicją Zieliński wyczuł w Petkowskim zbiorową indywi­dualność nas dwóch. Przyparci do muru wyznaliśmy autorstwo listów i wróbla. Bynajmniej jednak Petkowski egzystencji swej na tym nie zakończył, wręcz przeciwnie - zaczął „on” pisać, pisać coraz więcej, zataczając twórczością coraz szersze koła. W taki to sposób powstał w literaturze kresowej typ mądrego kołtuna czy, jak kto woli, uczonego matoła.

Po pewnym czasie pisma Petkowskiego osiągnęły takie rozmiary, że zdecydowaliśmy się wydać je książką i to od razu drugim wydaniem. Pełne imię i nazwisko tego płodnego autora brzmiały: Konstanty herbu Ciężosił Officyna Petkowski. Kiedy dowiedział się o tym Paszkowski, zatarł z zadowolenia ręce: „Doskonale, świetnie! Właśnie - oficyna! Umysłowość od tyłów... Ja go opiszę w Małym Feljetonie!". W pierwszym rzędzie geniusz Petkowskiego pociągnęły bajki. Oto jedna z nich (pisana przez Mosiewicza):

Kot i Astrolabia

Kot, jako że jest to ulubieniec babi,
Spał, zwinąwszy się w kłębuszek, na astrolabji.
Wtem przyszedł geometra i przepędził kota.
Kot odszedł, mrocząc gniewnie, bo chciał spać niecnota.
Morał tej bajki jasny, kochani koledzy:
Nie wolno spać bezczynnie i gnuśnieć - przy wiedzy!

Pisał on też nowele, szkice z podróży pomiędzy Kijowem i Koziatynem, a również i przepowiednie. Na rok 1914 ta ostatnia brzmiała:

Rzecz się stanie, jakiej człowiek nie pamięta.

Nawet wieloryb znajdzie konkurenta! /Łodzie podwodne/

Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności przepowiednie jego urywają się z rokiem zamierzonego wydania jego pism. Napisał on również trzy scenarjusze filmowe, a w jednym z nich, risum teneatis, [wstrzymajcie się od śmiechu przyp. red.] przepowiedział zniszczenie Kijowa i jego pomników.

Do wydania dzieł Petkowskiego jednak nie doszło. Wybuch­ła wojna, która znalazła w Redakcji „Dziennika” tylko Wołoszynowskiego, Radziejowskiego i mnie. Inni nasi Mohikanie przeby­wali na wywczasach. Z niezwłoczną odsieczą przybył nam Mosiewicz, którą objął dział sprawozdań wojennych, świetnie wkrótce opanowanych i ujawniających jeszcze jeden ukryty w nim talent.

Na mnie przypadł w udziale obowiązek napisania pierwszego wstęp­nego artykułu wojennego. Uzyskał on aprobatę moich kolegów.Był to artykuł zdecydowanie antyniemiecki, ale bez cienia angażowania się po stronie rosyjskiej.

Ani Bartoszewicz ani Zieliński na stanowiska swoje nie powrócili. Redaktorem Naczel­nym został Paszkowski. Fala wojenna zaczęła wyrzucać na bruk kijowski wybitnych pisarzy, literatów i dziennikarzy z Galicji i Królestwa, którzy z natury rzeczy skupiali się wokół „Dzien­nika”.

Stosunki nasze z wojennym cenzorem były poprawne. Przez­naczone do druku materjały omawialiśmy z nim zazwyczaj w knaj­pie, przy wódce. Zapytywał nas z reguły: „Czy artykuł ten zgodny jest z duchem odezwy w. księcia Mikołaja do Polaków?” Odpowiadaliśmy: „Całkowicie”. Nie czytając ani słowa, pisał on pod artykułem: "Дозволено".

Tymczasem jednak grono nasze zaczynało topnieć. Jednym z pierwszych zmobilizowano nam Zygmunta Mostowskiego (późniejszy Konsul R.P. w Tyflisie). Przyszła następnie kolej na naszego Mikołaja, a rządy po nim objęła Mikołajowa, która od razu wsławi­ła się tym, że nazwała naszego cenzora "łoszadinaja morda" i tak też go nam meldowała. Potem dobrano się do jedynaków, a ofiarą tego wyłomu w prawie rosyjskim, które do tego czasu zwalniało od służby wojskowej jedynych synów, padł Mosiewicz. Pomimo swojej trzydziestki ochoczo wstąpił on do oficerskiej szkoły piechoty. Co do mnie, to, pomimo że byłem oficerem rezerwy kawalerji, datki gdzie należy (wulgarnie mówiąc – łapówki) jakoś chroniły tonie od zmobilizowania. Wreszcie jednak w r. 1915 doręczono wezwanie i mnie.

Karjera moja w wojsku rosyjskim miała przebieg raczej operetkowy. Urlopów miałem niemalże a’ discretion [według uznania przyp. red], a spędza­łem je przeważnie w Kijowie, biorąc udział w epickich libac­jach u Antona, gdzie błyszczeli jako gwiazdorzy pierwszej wielkości tacy jak Kornel Makuszyński, Kazimierz Dunin-Markiewicz, Osterwa i wielu innych.

Początkowo błąkałem się po rozmaitych sztabach na froncie. W jednym z nich, pamiętam, mieliśmy na­przeciwko sobie jakiegoś upartego lotnika niemieckiego, który punktualnie o 6 rano rzucał na nas bombę. Bomba padała zwykle w odległości ćwierć mili od naszej kwatery, ale zegarki nasze nastawialiśmy podług jej wybuchu. Było to jedyną naszą rozrywką.

Następnie odesłano mnie do pułku rezerwy, gdzie się formowały szwadrony marszowe mego pułku macierzystego /9 hu­zarów/. Tu po pewnym czasie zostałem adjutantem dowódcy pułku, następnie dowódcy brygady i dywizji. Kiedyś, już z końcem roku I9l6, przybył do nas na rewję generał broni o polskim nazwisku (Zdrojewski), który był zastępcą generalnego inspek­tora kawalerji, w. ks. Michała, brata cara Mikołaja. Zgubił on gdzieś po drodze swego adjutanta i mnie też w tym charakterze do niego przydzielono. Pętałem się z nim<przez pewien czas, aż na pożegnanie powiedział mi on:

„Traci tu pan swój czas. Po powrocie do Petrogradu zadepeszuję o przydział pańs­ki do mego sztabu". Do Petrogradu wrócił, ale depeszy nigdy nie wysłał, bowiem jak raz w tym czasie zamordowano Rasputina a wkrótce po tym wybuchła rewolucja.

Karjerę w wojsku rosyjskim uznałem za skończoną i w ogólnym bałaganie, który opanował władze, wyjechałem do Kijowa dla odnowienia kontaktu z „Dziennikiem”. Tu jednak wpadłem na Stefana Smólskiego (późniejszego Ministra Pracy i Spraw Wewnętrznych w Polsce, który tworzył wówczas Związek Wojskowych Polaków Okręgu Wojennego Kijów. Wymógł on na dowódcy Okręgu moje niezwłoczne odwołanie z pułku i przydział do Kijowa dla wzięcia udziału w Zarządzie Związku.

Pojechałem do pułku dla zlikwidowania manatków i tu byłem świadkiem nas­tępującego wydarzenia.   

Przybył tam rotmistrz Żółkiewski, 9 pułku huzarów, i zażądał od władz pułkowych niezwłocznego wy­cofania wszystkich Polaków. Władze odmówiły, ale wieść po pułku rozeszła się piorunem i oto kilkudziesięciu naszych chłopców, zabrawszy pomimo wrzasków i sprzeciwów co najlepsze konie i amunicję ze szwadronów, ustawiło się we wzorowym szyku na placu musztry pod dowództwem dwóch naszych młodych oficerów ppor. Zakrzewskiego i chor. Olszamowskiego. Wyje­chał do nich rotm. Zółkiewski, oddał komendę po polsku i wyprowadził swój oddział z pośród głupawo gapiących się tłumów przyszłych bolszewików. O ile się nie mylę, oddział ten stał się zawiązkiem czwartego szwadronu Ułanów Krechowieckich.

Wacław T. DOBRZYŃSKI
Ciąg dalszy nastąpi

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України